Bohaterowie Szumu znani są już skądinąd – część z nich pojawia się we Włoskich szpilkach: ukrywająca bolesną tajemnicę matka, ojciec – Włoch, który dla matki zdecydował się na życie w Polsce, mieszkająca w Mediolanie włoska część rodziny… Materiał, z którego Magdalena Tulli „szyje” swoją nową powieść, jest zresztą ten sam co w poprzedniej – autorka nie ukrywa, że w ostatnich książkach przywołuje własne doświadczenia. W Szumie wprowadzona zostaje postać, której istnienie jest we Włoskich szpilkach ledwo zaznaczone – to młodsza siostra matki, zwana w powieści „jego matką”. Okazuje się, że jej rola jest w całej historii kluczowa. Pojawia się też „syn swojej matki”, kuzyn, z którym narratorce nigdy nie udało się nawiązać nici porozumienia. Już na początku powieści diagnozuje wzajemne relacje bez ogródek: „Byliśmy nieprzyjaciółmi”.
O przyjaźni nie mogło być mowy. Mechanizm był prosty: w rodzinie panowały ściśle określone reguły, do których „syn swojej matki” potrafił dostosować się bez zarzutu, narratorka – wprost przeciwnie. Rodzina najchętniej by orzekła, że to ze względu na tkwiący w dziewczynce defekt, który zauważono zresztą także w szkole: miała trudności z czytaniem i pisaniem, nie potrafiła się należycie zachować, zawsze mówiła za głośno lub za cicho. Mnie trafia do przekonania wyjaśnienie narratorki: „Owszem, umiałam kłamać. Ale nie umiałam udawać”. Nic dziwnego, że trudno było jej odnaleźć się w rodzinie, w której przede wszystkim należało zachowywać pozory, a niewygodne tematy zbywano milczeniem. Przy niedzielnej szarlotce można było rozmawiać o literaturze czy teatrze, ale nigdy o uczuciach. Miało to swoje przyczyny w trudnej przeszłości – obydwie siostry w czasie wojny przeszły przez obozy koncentracyjne, z całej rodziny oprócz nich nie ocalał nikt. Ale o tym narratorka dowie się dopiero później, przez długie lata ten temat w rodzinie nie istniał.
Tulli konstruuje swoją powieść z niezwykle różnorodnych elementów: jest w niej miejsce na osobiste wspomnienia, rekonstrukcję traumatycznych doświadczeń matki i jej siostry, na wpół oniryczne opisy wydarzeń, które rozgrywają się jedynie w wyobraźni. Język, którym autorka opisuje ten złożony świat, jest niesłychanie spójny i precyzyjny.
Masa spadkowa
W dzieciństwie dziewczynka miała tylko jednego przyjaciela, a był nim lis. Miał wszystko to, czego jej brakowało – przede wszystkim spryt i pewność siebie. Nie był to jednak chytry lis z dziecięcych czytanek i wierszyków, którego przebiegłość zawsze na koniec zostaje ukarana. „Uchodził za spryciarza i oszusta – przyznaje narratorka – każdy by tak o nim pomyślał. Nikt nie wiedział, że jest najlepszym i najuczciwszym zwierzęciem na świecie”. Nie udawał bowiem nikogo innego, niż jest w rzeczywistości, potrafił trzeźwo ocenić sytuację, udzielić mądrej rady. Dziewczynka znalazła go na przywiezionej z Włoch kolorowance, potem przez długi czas się z nim nie rozstawała, rysowała jego podobizny w zeszytach. Kiedy było bardzo źle, przenosiła się myślami do lasu. Lis już tam na nią czekał i zawsze potrafił dodać otuchy, znaleźć właściwe słowa, a przy tym nigdy nie moralizował: „Tak się składa, że nie jestem święty (…). Mam niejedno na sumieniu. Przypominam sobie o tym, kiedy tylko zaczynam narzekać na swój los, i ta myśl zawsze przynosi mi ulgę”. Pewnego razu w lesie pojawił się esesman. Jego życiowa filozofia była zupełnie inna – jego zdaniem należało być twardym i bez zbędnych formalności rozprawiać się z tymi, którzy stanowią przeszkodę. Nie tłumić gniewu, bo jego wyładowanie przynosi ulgę. Dziewczynka znała jego metody działania, sama się do nich kiedyś zastosowała, jednak już wówczas wiedziała, że nie tędy droga. Dlatego wspólnie z lisem unieszkodliwili esesmana, wiążąc mu ręce podczas snu. Nie zostawili go jednak na pastwę losu, karmili codziennie łyżeczką cukru. „Nie byliśmy okrutni” – konstatuje narratorka.