Grudzień spędzam na regulowaniu zobowiązań, oddawaniu zaległych maszynopisów, mówieniu ludziom, co o nich myślę, i wyrzucaniu pamiątek – wszystko po to żeby w nowy rok wejść na minusie i w styczniu zapłacić jak najmniejszy podatek
Zasadniczo rozwijam się prawidłowo. Im dalej w las, tym więcej świeczek na torcie. Im więcej zaś świeczek, tym łatwiej jest przyjąć tezę, że rozwój jest nie tylko możliwy, lecz wręcz nieunikniony. Swój rozwój celebruję przede wszystkim w ogólnie pojętej dziedzinie współżycia społecznego, najchętniej – pożytecznego docześnie i wiecznie. Ani to łatwe, ani przyjemne.
Współżycie społeczne nieodłącznie bowiem związane jest z zadłużaniem – siebie u innych, innych u nas. Na przełomie mrocznej jesieni i posępnej zimy dostałam od czytelnika koszulkę z Maratonu Komandosa. Właściwie kamizelkę. Na suwak. Czytelnik jest komandosem, więc ten rodzaj maratonu jest dla niego naturalną aktywnością i kamizelka wygląda na nim jak druga skóra – wiem, oglądałam fotografie. Teraz kamizelka należy do mnie i też chciałabym ją sobie, choćby po domu, ponosić. Ale nie ukrywam, że pożądanym szczytem lansu byłoby wybiec w niej na ulicę na mój slow jogging. Tłumaczenie tego terminu jako „wolne bieganie” jest uprawnione, ale krzywdzące: slow jogging to certyfikowany japoński sposób na długowieczność, a pewien profesor napisał o tym całą książkę. Kamizelka jest jednak jaskrawozielona, stosowne emblematy ma żółto-niebieskie, a napis o jej pochodzeniu jest więcej niż doskonale widoczny, więc nie można wykluczyć, że padną niewygodne pytania. Jak ktoś będzie pytał, pisze mi czytelnik, niech pani powie, że od biegania maratonów komandosa ma pani ludzi. To wcale nie jest śmieszne, panie czytelniku- -komandosie. To jest poważne dwustronne zobowiązanie.
Z czasów kiedy miałam firmę, został mi paniczny nawyk generowania kosztów pod koniec roku – mówiłam o tym „inwestycje”. Dzięki temu – czary, magia – płaciłam mniej podatek w styczniu, co stanowiło rodzaj znieczulenia w przykrych okolicznościach Blue Monday. Potem ten nawyk przełożył się na życie pozazawodowe: zamknięcie firmy wcale nie złagodziło związanych z jej prowadzeniem objawów nerwicy frontowej, są blizny, które się nigdy nie zagoją, itd. Grudzień spędzam na regulowaniu zobowiązań, oddawaniu zaległych maszynopisów (a, wierzcie mi, nie zalegały one bez powodu i może lepiej by było dla nich, dla mnie i dla świata zewnętrznego, gdyby zaległy już na stałe), mówieniu ludziom, co o nich myślę, i wyrzucaniu pamiątek – wszystko po to żeby w nowy rok wejść na minusie i w styczniu zapłacić jak najmniejszy podatek. A tutaj kamizelka. Jakkolwiek by patrzeć, dostałam od czytelnika-komandosa rodzaj kredytu, którego przed końcem roku spłacić nijak nie zdążę.
I niby św. Mateusz mówi: „Darmo dostaliście, darmo dawajcie”, ale przecież nie powtórzę tego mojemu komandosowi, bo on ma, jak każdy prawdziwy żołnierz, poczucie, że właśnie dał darmo, a kiedy go zacznę wtajemniczać w moją teorię życia społecznego jako nieustannego festiwalu zadłużania, niekiedy na granicy lichwy, czy będzie chciał dłużej bronić kraju, w którym żyje takie popaprane społeczeństwo? Mateusz to awangarda, a co w ariergardzie? Księga Powtórzonego Prawa daje jakby bliższą życia podpowiedź: „Pod koniec siódmego roku przeprowadzisz darowanie długów”. Sama nie wiem, dlaczego tym razem nie korzystam z mojej ulubionej przeszukiwarki Biblii: rzeczony cytat znajduję w serwisie „Słowo Boże na co dzień”, rozszerzony o instrukcję („Na tym będzie polegało darowanie długów: każdy wierzyciel daruje pożyczkę udzieloną bliźniemu, nie będzie się domagał zwrotu od bliźniego lub swego brata, ponieważ ogłoszone jest darowanie ku czci Pana”), ale też i o tzw. kontekst. Czego uczy nas to konkretne słowo Boże? „Okres kredytowania może maksymalnie wynosić 7 lat. Po tym czasie wszystkie kredyty automatycznie spłaca Pan Bóg”. Aha.