Andrzej Czaja, który został biskupem po 20 latach pracy naukowej jako teolog dogmatyk, zapytany, czy wraz z objęciem urzędu biskupa zakończyła się jego przygoda z uprawianiem teologii, odpowiedział: „Nie jestem już tym, kto może powiedzieć o sobie, że jest teologiem we właściwym tego słowa sensie – poszukiwaczem Prawdy. Jestem teraz bardziej tym, który dba o interpretację tej Prawdy. W tym znaczeniu stałem się więc teologiem dydaktykiem. Nie ma już mowy o podejmowaniu i prowadzeniu badań. Z perspektywy niemal czterech lat biskupiego posługiwania widzę coraz bardziej swoje braki w oczytaniu, widzę, jak coraz bardziej odstaję od teologicznej czołówki” (1)
Są to słowa o tyle znamienne, że odzwierciedlenie znajduje w nich określone rozumienie teologii – głównie jako dziedziny akademickiej. Jeśli jest to tylko jedna z nauk uniwersyteckich, to ktoś, kto z powodu braku czasu nie prowadzi badań, faktycznie staje się tylko jej sługą, wyrobnikiem, nie zaś oblubieńcem, jak dalej stwierdza biskup. Czy sprawa właściwego rozumienia słowa „teolog” nie ukazuje się w innym świetle, gdy zwrócimy uwagę na pierwszorzędny „przedmiot” teologii, czyli Boga, i relację teologa z tym „przedmiotem”?
To prawda, że teologia to nauka. Nie wolno jednak ignorować faktu, że jej „przedmiot” jest zupełnie inny niż przedmioty pozostałych nauk i nie można w zasadzie być teologiem bez relacji z tym „przedmiotem”, bez spotkania i trwania z Nim w modlitwie. Mówienie o tym spotkaniu i analizy naukowe są czymś wtórnym wobec niego samego. Prędzej więc teologiem przestaje być ten, kto porzuca modlitwę i wiarę, niż ten, kto przestaje prowadzić badania, zwłaszcza jeśli mają one się sprowadzać do analizy użycia jakiegoś pojęcia teologicznego. Trafnie ujął to Romano Guardini: „Teologia jest jednak zawsze podtrzymywana przez wiarę. W przypadku, kiedy najbardziej znamienity teolog utraciłby wiarę, utraciłby także jej przedmiot. Przestałby rozumieć swoje wcześniejsze dzieła. Zgorszyłby się swoją własną argumentacją” (2). Czy żeby być teologiem, kimś, kto próbuje zrozumieć i opisać spotkanie człowieka z Bogiem, trzeba czytać wszystkie najnowsze publikacje teologiczne? Tym bardziej że w sytuacji dzisiejszego zalewu literaturą teologiczną trudno czytać wszystko, nawet ze swojej wąskiej dziedziny. Wydaje się, że kapłan, a szczególnie biskup, nawet jeśli nie prowadzi badań naukowych, powinien być „człowiekiem, który rozmawia z Bogiem, który myśli o Bogu i próbuje myśleć razem z Bogiem” (3), i przekazywać innym to, co zobaczył i usłyszał (por. 1 J 1, 3). Wszak na tym polega jego misja prorocka (nauczania). I niekoniecznie to przekazywanie musi się dokonywać w opasłych tomach naukowych analiz.
Może jednak teologia nie jest najważniejsza, bo wierni nie oczekują od księdza wyjaśnienia dogmatu trynitarno-chrystologicznego, ale posługi duszpasterskiej? Po co zajmować się czymś, co niekoniecznie jest przydatne w codziennej pracy kapłana? Problem w tym, że chcąc, nie chcąc, ksiądz teologią się zajmuje, chociaż oczywiście może – i często takie, wręcz akrobatyczne zabiegi się obserwuje – zrobić wszystko, by podczas pasterki nie powiedzieć słowa o Wcieleniu, w trakcie rezurekcji – o zmartwychwstaniu, a w niedzielę Trójcy Świętej – o dogmacie trynitarnym. Może tą teologią zajmować się dobrze, a może słabo. Tymczasem można mieć wrażenie, że duża część kapłanów, którzy przecież w seminarium studiowali teologię, a nawet pisali z niej prace magisterskie, zaraz po opuszczeniu murów uczelni nie tylko odstała od teologicznej czołówki, ale ich przypadłością stał się wtórny analfabetyzm teologiczny. Oczywiście trudno oczekiwać, że każdy ksiądz będzie czytał do poduszki św. Tomasza czy Karla Rahnera, a potem mówił o tym podczas homilii, i zapewne w wielu wypadkach nie jest to konieczne. Jednak rolą kapłana jest pokazanie, że jego wiara szuka zrozumienia, jeśli chce czegoś podobnego oczekiwać od wiernych.