Jak to było z tymi nietoperzami?
Tymi, które badałam, pisząc pracę magisterską?
Tymi samymi.
To ktoś to jeszcze pamięta?!… Prof. Roman J. Wojtusiak, etolog z Katedry Zoologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, który badał m.in. orientację przestrzenną owadów, nietoperzy i ptaków, polecił mi zbadanie wrażliwości nietoperzy na odróżnianie bieli i czerni oraz różnych odcieni szarości. Z moim kolegą Adamem Krzanowskim (późniejszym profesorem), który obrączkował te nocne ssaki, chodziliśmy po różnych miejscach, gdzie mieszkały większe ich skupiska. Dotarliśmy aż pod sam dach bazyliki Mariackiej, gdzie przez lata powstały gigantyczne kolonie nietoperzy, uformowane w kształt gron zwisających z kalenicy. Gdy włożyło się rękę do takiego grona, stworzonego przez kilkadziesiąt egzemplarzy, czuło się przyjemne ciepło, gorąco właściwie, bo zwierzęta, zbite ciasno koło siebie, trzymały temperaturę.
To Pani wkładała tam rękę?
Naturalnie, troszkę gryzły, ale nie bardzo. Na całym poddaszu czuło się specyficzny zapach nietoperzy, tak że potem, ile razy bywałam w bazylice, miałam wrażenie, że dociera on do mnie ponownie. Ani zapach, ani dotyk nietoperzy nie napełniały mnie odrazą. Poczułam się okropnie, gdy parę osobników musiałam wyrwać z tej ogromnej rodziny i zamknąć w klatce… Eksperymenty wykonywałam w Instytucie Zoologii – podawałam im jedzenie na miseczkach w różnych odcieniach szarości – nocowały jednak u mnie.
Praca nie była pionierska. Było dowiedzione, że nietoperze nie odbierają kolorów, tylko różne odcienie szarości. Można było jednak sprawdzać, jakie niuanse szarości są w stanie rejestrować. Końcowy egzamin zdawałam już jako żona Jacka, spodziewając się przyjścia na świat Henryczka, naszego pierworodnego. Nie pogłębiałam więc badań ani nie przedłużałam działalności naukowej. Kiedy zaczęły się rodzić dzieci, właściwie wszystko stało się nieważne. Tym bardziej że Jacek był bardzo zajęty – pochłonął go całkowicie „Tygodnik Powszechny”.
Kiedy się Państwo pobieraliście w czerwcu 1948 r., Jacek Woźniakowski ma za sobą pracę w „Głosie Anglii”, wydawanym w Krakowie tygodniku Foreign Office, i jako sekretarz redakcji rozpoczyna pracę w piśmie Jerzego Turowicza. Może nie zadam pytania, jak Profesor angażował się w prace domowe? Czy zmywał, jak Turowicz? Czy czyścił srebra, w czym ponoć rewelacyjny był prof. Stefan Swieżawski?
O dziwo, mimo że uważałam się za osobę bardzo w życiu niewprawną, byłam świadoma tego, że Jacek będzie miał inne sprawy na głowie. Miałam świadomość, że jego praca – najpierw w „Tygodniku Powszechnym”, potem jako redaktora naczelnego Wydawnictwa Znak – prowadzona w warunkach mocno ograniczonej wolności jest po prostu ważniejsza niż pomoc w wychowaniu dzieci czy prowadzeniu domu. Moja najmilsza teściowa Janina Wanda Tarnowska, gdy już małżeństwo moje i Jacka było postanowione, wezwała mnie do siebie, by zapytać: „Czy zdajesz sobie sprawę, że całe życie będziesz pielęgniarką?”. Jacek był bowiem marnego zdrowia jako dziecko, do tego dołożyły się obrażenia odniesione w kampanii wrześniowej, kiedy został ciężko ranny w twarz. Odpowiedziałam: „Trudno, klamka zapadła, będę więc pielęgniarką”.