W wydanym niedawno monumentalnym Poet’s Glossary (Słownik Poety) Edward Hirsch wyjaśniał, że w elegii dokonuje się „praca żałoby”, jej materiałem jest śmiertelna utrata i pocieszenie. Wiersz „przekłada ból na język rytuału i czyni go bardziej znośnym”. To hasło amerykański poeta ułożył kilka lat temu. Niedawno przyznał w wywiadzie, że dziś już by tak nie podkreślał aspektu pocieszenia.
W sierpniu 2011 r., kiedy nad Nowym Jorkiem szalał huragan Irene, 20-letni Gabriel Hirsch nie wrócił na noc do domu. Policja niechętnie szukała imprezowego, formalnie dorosłego chłopaka. Dopiero po trzech dniach rodzice poznali jego tragiczny los: został poczęstowany narkotykiem, zapewne wsypanym do alkoholu. Miał silny atak epilepsji, lekarze nie zdołali go odratować. W nieprzytomnym bólu ojciec zaczął układać „dossier” Gabriela: wspomnienia, migawki, okruchy jego życia. Rozmawiając z rodziną, ale także z kumplami syna, oglądał go jak z drugiej strony Księżyca, poznawał szczegóły, o których wcześniej nie miał pojęcia. Przebywając poniekąd w obecności zmarłego dziecka, poeta powoli się wzmacniał, a prywatny dokument przekształcał w ponadsiedemdziesięciostronicowy poemat. Okruchy wspomnień nasyciły się uczuciami, zabarwiły bólem. „Ktoś, kto tylko cierpi, nie może napisać wiersza – tłumaczył Hirsch redaktorowi »New Yorkera«. – Trzeba dokonać wyborów, zachować obiektywizm. Pracuję, podejmuję decyzje, ale to wszystko jest rozgrzane do czerwoności: myślenie o jego [Gabriela] życiu i pytanie, co uznałby za stosowne przekazać innym”.
Artysta gniewu
Ten utwór został wydobyty z najgłębszych przeżyć, na granicy łkania, jęku, uwięzłego głosu. Po zaginięciu Gabriela poeta krążył po okaleczonym przez burzę, budzącym się z chaosu Nowym Jorku. Błądził jak Ceres szukająca wciągniętej w piekielne czeluści Prozerpiny. Także w wierszu próbuje uchwycić widmo, aby w ułamkach wspomnień, odprysków pokazać żywą osobę: trudnego chłopca, prowadzanego od lekarza do lekarza, ociężałego od leków artystę gniewu. Ale podobnie jak okładka tomiku, biały jest również wiersz: zapisany w nierymowanych tercynach, przywołujących strofy Dantego. Edward Hirsch określa się jako poeta „prywatny”, ponieważ wszystkim swoim bliskim poświęcał wiersze. Gabrielowi tylko dwukrotnie: kiedy jako niemowlę został zaadoptowany i kiedy skończył 15 lat. Coś powstrzymywało go od pisania o synu: czuł, że musi go chronić. Także pośmiertny portret kreśli z trudem: model jest nieuchwytny, tak łatwo go skrzywdzić, wyrządzić niesprawiedliwość. „Zdrapuję płótno / I maluję go od nowa / Ale wciąż się wymyka”.
Hirsch nie narusza intymności zmarłego syna: opowiada o własnych przeżyciach, „z trzewi”, językiem, który zdaje się najprostszy, wyługowany, jakby spełniał prośbę: „opowiedz to własnymi słowami”. Strumień obrazów, życia, które się wymknęło, przekłada na krótkie, lecz płynne strofy. Chociaż wiersz dotyczy spraw na granicy wypowiadalności, przylega bez szwów, jak skóra do ciała, wierny przekład krzyku Marsjasza. Hirsch nie nakłada jednak sentymentalnego filtra, spieszczenia, które pomogłoby przetrawić cierpienie. Całkowity, bezwzględny ból jest przecież niejednoznaczny, naznaczony poczuciem winy, przybiera fizyczną postać: „Nie wiedziałem, że praca żałoby / jest jak wnoszenie worka cementu / Nocą na górę // Szczytu nie widać / Ponieważ nie ma szczytu / Żal nieszczęsnego Syzyfa”. Śmierć dziecka odwraca „naturalne” koleje losu, a rodziców dodatkowo dręczy przeczucie, że popełnili jakiś błąd, zgrzeszyli, nie wywiązali się ze swojej odpowiedzialności. „Może byliśmy dla niego zbyt surowi / Może zbyt łagodni”. Wielokrotnie w poemacie powracają czasowniki, które wyrażają niezrealizowane prawdopodobieństwa: „może trzeba było”, „chyba powinienem był”.