Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody i Jej Zasobów ustaliła i podaje, że człowiek jest gatunkiem najmniejszej troski. Oznacza to, że w połączonych królestwach roślin, zwierząt, bakterii i kosmicznych glutów człowiek ma status społeczności niezagrożonej wyginięciem. A dokładniej: dzieli ów status z kilkoma innymi gatunkami, takimi jak bocian, jałowiec i dzik. Kiedy rozglądam się po mojej dzielnicy, wyróżnia się przede wszystkim dzik. Konkretniej: jego peryferyjna, suburbialna odmiana. Marzec to jedyny miesiąc w roku, gdy zdarza mi się zapominać, że dzik co do zasady je żołędzie. W dramatycznych warunkach przednówka nie rezygnuję przecież z mojego ratującego życie, a w każdym razie przedłużającego je, slow joggingu. Ale kiedy nie biegam (wolno) po asfalcie w słonecznym zenicie, robię się nerwowa i czuję się ścigana: mniej więcej raz na kilometr dopada mnie wizja wygłodzonego dzika, który biegnie za mną niezauważony, aż dopada mnie na wirażu i wygryza pośladek. Realistyczność tej wizji szwankuje we fragmencie o niezauważeniu: dzik na asfalcie czyniłby raciczkami hałas podobny do tego, który produkuje pewna sympatyczna poetka w okularach, nigdy przez ludzkie oko niewidziana w butach na płaskim obcasie. Wszystko jedno, lęk jest. Choćby przed tym, że chcąc stawić czoła zagrożeniu, odwrócę się i powiem do dzika: cześć, Agnieszka. Publicznego ośmieszenia boję się bardziej niż dzika.
Ale marzec jest też jedynym w roku miesiącem, kiedy status gatunku najmniejszej troski wydaje się ułańską szarżą optymizmu wobec obu tych – dzików i ludzi – gatunków. Wychudzonemu po zimie dzikowi topniejący śnieg odsłania co najwyżej przemrożone psie kupy. Dla ludzi przednówek również jest porą, w której natura – z pomocą nie aż tak wydolnej, jak przewiduje konstytucja służby zdrowia – eliminuje z populacji przewidziane do usunięcia osobniki. Statystycznie marzec jest miesiącem krytycznym dla egzemplarzy starszych, schorowanych lub niewystarczająco „zaopiekowanych”. Albo po prostu słabszych.
27 marca przypada Międzynarodowy Dzień Teatru, a także urodziny córki moich znajomych: kiedy się dowiedziałam, że moja koleżanka ze studiów jest w ciąży, bardzo się ucieszyłam, mimo że nie utrzymywałyśmy ze sobą aktywniejszego kontaktu. To miało być jej drugie dziecko, a ja właśnie od niedawna cieszyłam się własnym drugim dzieckiem i jak najęta polecałam tę przygodę wszystkim dookoła. Po urodzeniu córeczki koleżanka na pewien czas przestała się do mnie odzywać, a potem dowiedziałam się, że mała jest nieuleczalnie chora. Wstyd się przyznać, ale pamiętam swój szok: poczucie, że nieuleczalnie chore dziecko nijak nie pasuje do tej doskonałej układanki, jaką do tej pory stanowiła dla mnie ta rodzina. I kiedy poznałam osobiście jej nowego członka, wcale nie poczułam, że ten Boży plan ma jakiś sens. Chociaż to miła i wesoła, i bardzo ładna dziewczynka. W czasie rzeczywistym jest już po Oscarach. Wszyscy wiemy, czy Nasza klątwa, dokumentalny film o rodzinie, w której rodzi się dziecko cierpiące na rzadką chorobę (jego ciało musi pamiętać, żeby oddychać), przekuła otrzymaną nominację w nagrodę. W czasie pisania tego felietonu nadal na to liczę. Bo ja odrzucam naturę. Antropopresja – tak w języku Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody i Jej Zabytków określa się stosunek człowieka do pozostałych gatunków, wymagających nieco większej troski. Antropopresja nie jest niczym dobrym. Ale najgorsze jest to, że kiedy czytam internetowe komentarze do relacji z protestów rodziców dzieci niepełnosprawnych, odnoszę wrażenie, że największą antropopresję wywieramy na osobnikach własnego gatunku. Taka właśnie jest nasza psychiczna natura, którą – wraz z naturą w sensie Matki Natury, wymyślającą takie mordercze triki jak klątwa Ondyny – także niniejszym odrzucam. Po krytycznym marcu nadchodzi okrutny kwiecień z jego jednym procentem. Może udałoby się, nie rezygnując z komfortu i chwały bycia gatunkiem najmniejszej troski, jednocześnie jak najczęściej przejawiać wobec siebie nawzajem troskę specjalną? Może udałoby się uczynić ją rutyną naszej natury?