Zbiegiem okoliczności O duchu Jacques’a Derridy stało się dostępne w języku polskim – dzięki świetnemu przekładowi Barbary Brzezickiej – niemal tuż po niemieckiej premierze ostatnich ineditów Martina Heideggera, czyli Czarnych zeszytów. Powstaje przez to wrażenie swoistego déjà vu. Ponownie bowiem zarówno w Europie, jak i w Polsce przetoczyła się dyskusja na temat antysemityzmu niemieckiego filozofa. Koincydencja ta sprawia, że odżył właściwie ten sam kontekst, który towarzyszył Derridzie, gdy 18 lat temu po raz pierwszy prezentował swoją pracę. Tytuł jego książki okazuje się zaś nadzwyczaj trafny – jednym z francuskich odpowiedników słowa „duch” jest bowiem rzeczownik revenant, czyli powracające na ziemię widmo… Widmo „sprawy Heideggera” – rzec by się obecnie chciało.
***
O duchu to praca, która opiera się na wykładzie wygłoszonym przez Derridę w 1987 r. w Paryżu, tuż po publikacji nad Sekwaną głośnej książki Víctora Faríasa pt. Heidegger i narodowy socjalizm, formułującej wprost zarzut o ideologiczny i praktyczny udział niemieckiego filozofa w ruchu hitlerowskim. Informacje, które nie były co prawda nieznane (nie bez powodu Heidegger objęty był przecież zakazem nauczania), trafiły wskutek publikacji Faríasa na pierwsze strony gazet, zyskując potwierdzenie – przynajmniej z pozoru wiarygodne – w badaniach historycznych.
Derrida nie mógł na te rewelacje nie zareagować. Jego myśl była w dziele Heideggera zadłużona tak bardzo, że nawet nazwa samej metody, jaką przyjął dla uprawianej przez siebie refleksji filozoficznej (dekonstrukcja), brała początek z pojęcia spotkanego u filozofa ze Schwarzwaldu (Destruktion). Nie było więc możliwości, by łatwo się Heideggera wyprzeć. Pikanterii dodaje fakt, że sam Derrida był przecież algierskim Żydem. Sprawa musiała go więc przynajmniej po części angażować również osobiście.
Co wymyślił w tej sytuacji twórca dekonstrukcji? Postanowił przeczytać Heideggera jeszcze dokładniej, a zwłaszcza te z jego wystąpień, które przypadały na okres przynależności do NSDAP. Skandal biograficzny postanowił więc Derrida przyćmić czymś, w jego mniemaniu, jeszcze większym – skandalem filozoficznym. Takim posunięciem chciał się też zdystansować od wszystkich triumfujących oskarżycieli Heideggera, pokazując na swoim przykładzie, że zadaniem filozofa nie jest pastwienie się nad cudzą biografią, lecz umiejętność poruszania się i rywalizowania na poziomie myśli.
***
Już sam tytuł tej pracy dobrał Derrida niezwykle uważnie. Z jednej strony „duch” to pojęcie, które wytropił w tekstach Heideggera, termin, wokół którego koncentruje się cała prezentowana tu książka (pojęcie to stanowi więc niejako dowód w sprawie). Z drugiej jednak strony Derrida nawiązuje tym tytułem – jak sam wyjaśnia – do książki Helwecjusza, spalonej u stóp paryskiego Pałacu Sprawiedliwości po tym, jak jej tezy potępił papież Klemens XIII, a także do płonących na stosie za herezję członków Bractwa Wolnego Ducha. Świadczy to o tym, że Derrida traktuje swoją pracę śmiertelnie poważnie. W kontekście antysemityzmu trudno niestety – mimo subtelności Francuza – uniknąć przy tym skojarzenia z krematoriami w Auschwitz…