Wśród współczesnych scjentystycznych aberracji jedna razi mnie szczególnie, ponieważ miesza ze sobą perspektywę utylitarystyczną i kognitywistyczną, prawniczy ideał i ambicję nazywaną ekologiczną (czy też „głębokiej ekologii”). Mam na myśli „darwinowski” projekt Petera Singera i Paoli Cavalieri (1), który nie polega na ochronie zwierząt przed przemocą poprzez ustanowienie praw zwierząt, ale na przyznaniu „wielkim małpom, niebędącym ludźmi” praw człowieka. Ich rozumowanie, w moim mniemaniu wadliwe, opiera się na przekonaniu, że z jednej strony wielkie małpy dysponują modelami kognitywnymi pozwalającymi im uczyć się języka tak samo jak ludzie, z drugiej zaś, że są one bardziej „ludzkie” niż ludzie dotknięci szaleństwem, demencją starczą czy chorobami organicznymi, które uniemożliwiają im korzystanie z rozumu.
Autorzy tego projektu wytyczają tym samym wątpliwą granicę między tym, co ludzkie, a tym, co nie-ludzkie, czyniąc z osób upośledzonych umysłowo pewien biologiczny gatunek, który nie należy już do królestwa ludzi, a z wielkich małp inny biologiczny gatunek włączony do ludzkiego, nadrzędny np. w stosunku do kotowatych czy innych zwierząt będących ssakami lub nie. W konsekwencji tych dwoje autorów potępia art. 3 Kodeksu norymberskiego, który wymaga, by każde działanie terapeutyczne lub eksperymentalne było poprzedzone badaniami na zwierzętach. Od dłuższego czasu interesuje się Pan kwestią zwierzęcości i chciałabym poznać Pana zdanie na ten temat.
„Kwestia-zwierzęcości” nie jest oczywiście zagadnieniem jednym z wielu. Od dawna twierdzę, że jest decydująca – jak to się mówi – sama w sobie, a także ze względu na swoją wartość strategiczną, tj., że sama w sobie, będąc trudną i enigmatyczną, stanowi również granicę, wedle której podnosi się i określa wszystkie inne wielkie kwestie, a także wszystkie pojęcia mające za zadanie uchwycenie tego, co „człowiekowi właściwe” (le propre de l’homme), istoty i przyszłości ludzkości, etyki, polityki, prawa, „praw człowieka”, „zbrodni przeciwko ludzkości”, „ludobójstwa” itd.
Wszędzie tam gdzie nazywa się coś takiego jak „zwierzę”, najcięższe, najbardziej wytrzymałe, ale też najbardziej naiwne założenia zdominowały to, co nazywamy ludzką kulturą (nie tylko zachodnią), a w każdym razie przeważający od wieków dyskurs filozoficzny.
To aktywne przekonanie na ten temat, które zawsze podzielałem, pojawia się we wszystkich moich tekstach. Począwszy od O gramatologii, opracowanie nowego pojęcia „śladu” miało rozciągnąć się na całą dziedzinę tego, co żywe – a raczej stosunku życie–śmierć, wychodząc poza antropologiczne ograniczenia języka „mówionego” (lub „pisanego” pojmowanego w potocznym sensie), poza fonocentryzm i logocentryzm, które zawsze polegają na prostej i opozycyjnej granicy między Człowiekiem a Zwierzęciem. Podkreślałem wówczas, że „pojęcia pisma, śladu, gramme czy grafemu” przekraczają opozycję „ludzkie–nie-ludzkie” (2). Wszystkie gesty dekonstrukcji, które podejmowałem wobec tekstów filozoficznych, w szczególności tekstów Heideggera, polegają na kwestionowaniu umyślnego nieuznawania tego, co nazywa się Zwierzęciem w ogóle, a także sposobu, w jaki teksty te interpretują granicę między Człowiekiem a Zwierzęciem (3). W ostatnich pracach, które opublikowałem na ten temat, podejrzliwie przyglądam się określeniu „Zwierzę” w liczbie pojedynczej, tak jakby istniał Człowiek oraz Zwierzę, tak po prostu, tak jakby jednolite pojęcie Zwierzęcia mogło się rozciągać w sposób uniwersalny na wszystkie formy życia niebędące ludźmi.