W europejskim kręgu kulturowym szaleństwo było przez długi czas kojarzone ze zwierzęcością. Obłąkanie, podobnie jak zezwierzęcenie, stanowiło modelowy sposób wykluczenia, redukcję do bieguna animalności: szaleniec był postrzegany jak ktoś niemoralny, lubieżny i niebezpieczny, przed kim należy bronić społeczeństwo. Nie tak dawno Peter Singer pisał, że zwierzęta są bardziej ludzkie niż ludzie dotknięci szaleństwem. Kwestia komplikuje się, gdy do tego monotonnego dyskursu ustalającego topos pokrewieństwa zwierzęcości i obłędu dorzucimy koncepcję szaleństwa samych zwierząt. Zwierzę umieszczone w optyce psychiatrycznej staje się bestią, a nawet postzwierzęciem.
Do opisu transgresyjnej natury obłąkanego poza gatunkiem ludzkim używa się, począwszy od XIX w., nomenklatury medycznej pozbawionej perwersyjnej pasji. Okazuje się bowiem, że człowiek nie jest jedynym stworzeniem, które nauka uposażyła w wyrafinowane łacińskie nazwy zaburzeń psychicznych. Twój pies może więc cierpieć na depresję. Może mieć halucynacje, które objawiają się łapaniem wyimaginowanych much czy ściganiem cieni, szczególnie jeśli należy do którejś z podatnych na tę przypadłość ras, tj.: rottweiler, owczarek niemiecki lub staroangielski. Może kompulsywnie czyścić łapy, jak np. labradory, dogi i dobermany. W końcu może być dotknięty brontofobią – strachem przed burzą, lub fonofobią – strachem przed hałasem (odporne na nią są jedynie psy myśliwskie); za każdym razem gdy zostawiasz go samego w domu, może cierpieć na lęk separacyjny lub też na (znacznie poważniejszy) zespół stresu pourazowego (PTSD). Oprócz naszych „czworonożnych przyjaciół” w szaleństwo popadają nie tylko tzw. zwierzęta towarzyszące, ale i te z cyrku, laboratorium czy ogrodu zoologicznego. Specjaliści od nie-ludzkich chorób psychicznych – do których należą zoopsychologowie, weterynarze oraz behawioryści zwierząt – nie zgadzają się w jednym: czy zwierzęta żyjące poza antroposferą (czyli na wolności) mogą zwariować? Czy też może nie istnieje żadne inne animalne zaburzenie psychiczne poza tzw. zoochosis, czyli psychozą spowodowaną zamknięciem, trzymaniem w niewoli, poddaniem permanentnej inwigilacji zwierząt z naszej najbliższej przestrzeni, osadzonych w niej jak w swoistym zooptikonie? A zatem czym miałoby być szaleństwo zwierząt? Wynikiem zawłaszczających działań człowieka? Antropomorfizacją? Projekcją? Medykalizacją, a właściwie psychiatryzacją świata, przed jaką nie uciekłby nawet „pies, który jeździł koleją” – ten szalony podróżnik, patologiczny włóczęga, cierpiący na poriomanię, fugę dysocjacyjną?
W ten oto sposób pytanie o słuszność stosowania kategorii zaburzenia psychicznego poza gatunkiem ludzkim prowadzi do wielu nowych problemów, wśród których na plan pierwszy wysuwa się hipoteza, że to szaleństwo zaciera granicę między ludźmi a nie-ludźmi. Dla wyeksponowania napięcia pomiędzy tym, co ludzkie, a tym, co nie-ludzkie w obłędzie, uzasadnione będzie podkreślenie problemów związanych z ideą obłędu u zwierząt oraz zatrzymanie się na kilku momentach historii zwierzęcego szaleństwa: począwszy od współczesnej mody na badania zaburzeń psychicznych u nie-ludzi, poprzez koncepcję tzw. zwierząt psychiatrycznych i tych popełniających samobójstwa, aż po psa na kozetce – zooanalizę, transgatunkową terapię rodzin i inne sposoby psychoterapii zwierząt.