Na czym polega głęboka więź łącząca chrześcijaństwo z judaizmem i sprawiająca, że „religia żydowska nie jest dla naszej religii »zewnętrzna«, lecz w pewien sposób »wewnętrzna«” (Jan Paweł II)? Już w latach 30. XX w. rozmyślał nad tym papież Pius XI, który mówił, że my, chrześcijanie, „duchowo jesteśmy Semitami”. Myśl tę podjęli i uzasadnili autorzy soborowej deklaracji Nostra aetate: „Kościół Chrystusowy uznaje, że początki jego wiary i wybrania (…) znajdują się już u Patriarchów, Mojżesza i Proroków. Wyznaje, że wszyscy wierzący w Chrystusa, synowie Abrahama w porządku wiary, objęci są powołaniem tego patriarchy (…). Dlatego Kościół nie może zapomnieć, że poprzez ten lud, z którym Bóg w swoim niewysłowionym miłosierdziu zechciał zawrzeć dawne Przymierze, otrzymał Objawienie Starego Testamentu (…)”.
Będąc wyznawcami Jezusa, poczuwamy się zatem do bycia dziećmi Abrahama „z wiary” (por. Ga 3, 7), współuczestnikami Bożego wyzwolenia i współdziedzicami Przymierza. I – inaczej niż starożytny teolog Marcjon (II w.) – wiemy, że nie sposób zrozumieć chrześcijaństwa bez Pierwszego (Starego) Testamentu. Oczywiście czytamy go trochę inaczej niż Żydzi, czynimy to bowiem w świetle przyjścia Chrystusa i dokonanego przezeń odkupienia, co sprawia, że na obie części Pisma patrzymy poprzez pryzmat takich kategorii, jak obietnica i spełnienie. Niemniej, powiadają dokumenty Kościoła, to „nie powinno [nas] prowadzić do zapominania, że Stary Testament zachowuje swoją własną wartość Objawienia (…)” (Żydzi i judaizm w głoszeniu słowa Bożego i katechezie Kościoła katolickiego, 1985). I w innym miejscu: „Stary Testament i oparta na nim tradycja żydowska nie powinny być przeciwstawiane Nowemu w taki sposób, by zdawały się one proponować religię samej tylko sprawiedliwości, obawy i legalizmu, bez odwołania do miłości Boga i bliźniego” (Wskazówki i sugestie w sprawie wprowadzania w życie deklaracji soborowej „Nostra aetate” nr 4, 1974).
Nam, chrześcijanom, łatwo – zbyt łatwo – przychodzi patrzeć na judaizm jako na religię dawno już przebrzmiałą i bezpłodną. Taką, której sens wyczerpał się w byciu jedynie zapowiedzią czegoś o wiele doskonalszego. Tak właśnie − jako miniony etap Bożego planu zbawienia – przez wiele stuleci przedstawiała religię żydowską teologia katolicka. Ten punkt widzenia zmienił dopiero II Sobór Watykański. W dokumencie ogłoszonym w połowie lat 80. (Żydzi i judaizm…) znaleźć można ciekawą interpretację wypełnienia starotestamentalnych obietnic przez wcielenie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Zdaniem autorów tego tekstu analogiczna relacja zachodzi w odniesieniu do Kościoła, który „już został urzeczywistniony w Chrystusie, niemniej [wciąż] oczekuje swej ostatecznej doskonałości (…). Fakt, że Ciało Chrystusa dąży j e s z c z e do swej miary wielkości doskonałej [tzn. do eschatologicznej pełni], w niczym nie umniejsza wartości bycia chrześcijaninem” już tu, na ziemi (wtrącenia i podkreślenia moje – J.P.). I podobnie: powołanie patriarchów, wyjście z Egiptu i inne wydarzenia, opisane w Pierwszym Testamencie, „nie tracą swego znaczenia i wartości w planie Bożym z uwagi na to, że są jednocześnie [jego] pośrednimi etapami”. Dlatego właśnie zamiast o Starym wielu teologów mówi o Pierwszym Testamencie (albo jeszcze trafniej: o Pierwszym Przymierzu). Unikają w ten sposób budowania mylnego wrażenia, że treści w nim zawarte należą do chrześcijańskiej prehistorii i nie mają nic wspólnego z teraźniejszością.