„Agnieszka Kłos to pisarka niezłomna i uważna, opiekunka porzuconych archiwów, zdystansowana obserwatorka rytuałów pamięci zbiorowej, pasterka łąk odgrodzonych drutem kolczastym, artystka sprawdzająca, co robią ludzie w miejscach przymusowego odosobnienia”. Trudno o lepszą charakterystykę autorki wydanych w 2007 r. opowiadań pt. Całkowity koszt wszystkiego, redaktorki czasopisma „Rita Baum”, fotografki i performerki, blogerki i aktywistki niż ta, którą zaproponowała Agnieszka Gajewska w Wielkopolskim Alfabecie Pisarek. Tym bardziej że doskonale oddaje ona klimat najnowszej książki Agnieszki Kłos – Gry w Birkenau – będącej zbiorem ironiczno- onirycznych opowieści, w których pamięć nieustannie błąka się po zagraconych lub opustoszałych dziś archiwach polskiej kultury.
W prozie Kłos tymi miejscami pamięci nie są jednak archiwa-instytucje, gdzie na półkach w opisanych teczkach i pudełkach zdeponowana jest wiedza o przeszłości, lecz archiwa-śmietniki, przepełnione niepotrzebnymi nikomu wspomnieniami, nieważnymi już szczególikami, zapamiętanymi nie wiedzieć po co obrazami z przeszłości. Wydają się one bezużyteczne, pozbawione wyraźnej tożsamościowej czy politycznej mocy, nikomu nie służą, właściwie nie wiadomo, co z nimi zrobić. Zwłaszcza że wśród nich znajdują się również niechciane, wyparte koszmarne wizje z odległych czasów Zagłady, pełne niewyraźnych sylwetek ludzi, którzy odeszli. Choć prawie nikt już nie słucha ich trupich historii, oni nadal mówią, opowiadają, wspominają. Narratorka Gier w Birkenau nie tylko je wszystkie przygarnia, ale czyni je częścią swojej własnej biograficznej opowieści. Wszystko się w niej miesza: przeszłość z teraźniejszością, rzeczywistość z fantazją, smutek ze śmiechem, śmierć i seks. Agnieszka Kłos z takim samym ironicznym dystansem przygląda się światu, w którym żyje, jak i snom, które śni. I równie łatwo „roztapia” się w opowieści swojej i cudzej. Nigdy do końca nie możemy mieć pewności, co naprawdę dzieje się w Grach w Birkenau, gdzie jesteśmy, kto do nas mówi i kiedy. Choć zdarzenia powiązane są w ciągi następstw, to rządzi nimi raczej logika snu, manifestująca się w pełnym absurdalnego piękna języku, w jakim komunikują się bohaterowie tych opowiadań: zarówno ci żywi, jak i umarli.
Narratorka Gier w Birkenau – młoda dziewczyna, pisarka, badaczka historii Zagłady – podgląda „rytuały pamięci zbiorowej”, ale nigdy do końca nie staje się ich częścią. Przeszłość – jej własna i innych, dawno już nieżyjących – ciągle do niej powraca, wciska się natrętnie przez szczeliny czasu do teraźniejszości. Pamięć o tym, co było, nie umożliwia jednak wejścia w obszar wspólnoty, utożsamienia się z jakimś zbiorowym „my”. Wręcz przeciwnie – „roztapiając się” w zasłyszanych historiach z przeszłości, coraz trudniej nawiązać jej jakiś głębszy kontakt z własną rzeczywistością. Świat opowiadań Agnieszki Kłos zdaje się przykrywać niewidzialna folia szczelnie oblepiająca ludzi, którzy nie umieją się zbliżyć, przeniknąć nawzajem w głąb siebie. Dlatego pozostają im tylko chwilowe i powierzchowne dotknięcia, nieustanne poczucie nienasycenia. Tak dzieje się w opowiadaniu Frankfurterki, w którym narratorka przyjeżdża do Auschwitz, żeby zbierać materiały do pracy o kobiecej orkiestrze i, wraz z innymi badaczami przeszłości, nocuje w wielkiej hali sportowej na prowizorycznie zaaranżowanych łóżkach. Z przypadkowo poznaną tam dziewczyną przeżywa flirt, rozbudzający pragnienie czegoś więcej i jednocześnie przynoszący zakaz spełnienia. „Tylko pocałunki. Reszta jest zajęta” (s. 82) – twardo stawia warunki nieznajoma. Choć to sen, który kończy się założeniem świetnie prosperującej przydrożnej knajpy z kiełbaskami, poczucie niemożności nasycenia się życiem pozostaje. Jak wówczas gdy głodna narratorka przez okno restauracji obserwuje ludzi pijących „jej piwo” (Nowe Niemcy) i nie jest w stanie wejść do środka, by do nich dołączyć. Również w tytułowym opowiadaniu Gry w Birkenau przygląda się ona uroczystościom, w których mają wziąć udział prezydenci dwóch zwaśnionych narodów, i widzi „polsko-niemiecki balet”, spektakl władzy. „To było jak patrzenie na czyjś dosadny seks (…) każdy z nich już się zaspokaja na własną rękę i nikt tu naprawdę ze sobą nie sypia” (s. 155–166).