Czuje się Pan intelektualistą zaangażowanym?
Tak, choć wiem też, że formuła intelektualisty zaangażowanego ma w Europie Środkowo-Wschodniej swój szczególny ciężar. Przywołuje na myśl wielkie postacie: Václava Havla, Bronisława Geremka, Jacka Kuronia, Adama Michnika… Odnoszę wrażenie, że intelektualista w przestrzeni publicznej to dziś byt wyjątkowy, przypominający nieco ostatniego Mohikanina.
Dlaczego tak jest?
Paradoksalnie, intelektualistom w polityce jest łatwiej w czasach ekstremalnych, kiedy trzeba głosić idee, wyznaczać kierunki, dawać ludziom nadzieję. W czasach „normalnych”, gdy polityka sprowadza się do zarządzania i partyjnej rywalizacji, intelektualiście łatwiej się potknąć. W brutalnej grze sprowadzonej do liczenia szabel i leninowskiego pytania „kto kogo?” część intelektualistów nigdy się nie odnajdzie.
Mieliśmy jednak w polskiej polityce ostatnich lat co najmniej kilku ciekawych intelektualistów w różnych obozach politycznych: Jarosława Gowina, Zdzisława Krasnodębskiego, Ryszarda Legutkę, Bartłomieja Sienkiewicza czy Pawła Śpiewaka. Czy oni właśnie „potknęli się na polityce”?
Zastanawiam się: czy ci ważni i zasłużeni intelektualiści zmienili politykę, czy raczej polityka zmieniła ich? Obawiam się, że to drugie.
Reprezentują oni trzy drogi. Pierwsza to droga intelektualisty-idealisty, który po wejściu do polityki dostrzega, że jest w niej właśnie ostatnim Mohikaninem, i rozczarowany, decyduje się zwrócić bilet. To historia Pawła Śpiewaka. Druga droga to losy Ryszarda Legutki i Zdzisława Krasnodębskiego, którzy – tak mi się wydaje – postanowili zawiesić myślenie na kołku i stać się częścią jednomyślnego partyjnego chóru. Trzeci typ zaś to osoby, które nie sprawdziły się w 100%, kiedy już po władzę sięgnęły. To przykład choćby mojego kolegi Jarosława Gowina, który – gdy usiadł za ministerialnymi sterami – nie potrafił w pełni wykorzystać posiadanych narzędzi, by zmieniać rzeczywistość. Podobnie było z Jerzym Hausnerem, który próbował zrealizować swój wielki plan reform, ale w toku politycznej gry z całego planu pozostało jedynie rozczarowanie samego profesora. Intelektualiści często są przekonani o własnej słuszności, więc konieczność zawierania daleko idących kompromisów prowadzi ich do frustracji. A polityka, na nieszczęście dla nich, a na szczęście dla społeczeństwa, to sztuka zawierania kompromisów.
Może zatem w „normalnych czasach” intelektualiści powinni się trzymać z dala od polityki?
Mimo iż nie zawsze radzą sobie w partyjnej grze, to z całą pewnością potrzebni są nam ludzie, którzy potrafią definiować polskie sprawy publiczne w dłuższej perspektywie. Politycy-intelektualiści, którzy nie pozwolą sprowadzić rządzenia tylko do zarządzania.
Żyjemy w czasach niepewności. Mieliśmy w Polsce trochę oddechu, kiedy weszliśmy do Unii Europejskiej w 2004 r. i przez chwilę poczuliśmy, że słynna teza Francisa Fukuyamy o końcu historii staje się faktem. Dziś za sprawą globalnego kryzysu finansowego oraz geopolitycznego za naszą wschodnią granicą zobaczyliśmy, że historia powraca, a my wcale nie jesteśmy tak bezpieczni i nie możemy się cieszyć takim komfortem życia, jak się nam dotąd wydawało. Doświadczamy dziś końca dotychczasowego świata i potrzebujemy intelektualistów, którzy nam ten nowy świat zdołają opowiedzieć.