Wielbłądy
Być może wybraliśmy złe miejsce. Leżąc z głową na siodle, podciągnąłem koszulę pod pierś. W świetle gwiazd zobaczyłem na brzuchu czarną karawanę. Mrówki były wielkie jak paznokieć i jakby nigdy nic wędrowały w swoim tempie nad płytkim kraterem pępka, zmierzając na kostkę śpiącego obok M’baraka. Ich prosta kreska ginęła w szmerliwym mroku pustyni. Mieliśmy do wyboru 90 690 ha, a zatrzymaliśmy się tu. Byliśmy dla nich zbyt niepoważni, by kluczyły, i zbyt tymczasowi, by przerywały odwieczne zwyczaje i budowały obwodnicę. Wieczorem ziemia oddawała ciepło. M’barak wyrobił ciasto i wsadził w piach. Po godzinie jedliśmy chleb. To był może czwarty dzień wędrówki od osady Mahamid w kierunku ergu Chigaga w Maroku. Niezbyt przejęliśmy się uwagą, że w sierpniu w pustynię się nie wychodzi. Dało się wytrzymać gdzieś do jedenastej, dlatego ruszaliśmy jeszcze przed świtem. I tak powinniśmy o tej porze roku wędrować nocą. Zaczynało się po południu… Szukaliśmy byle krzaka, którego kolce rzucały nerwowy cień. Mohamed i M’barak zawijali się cali w płótno i przez pięć godzin nie wypowiadali słowa, nie wykonywali najmniejszego ruchu, a gdy zawiesiłem mętny wzrok na ich piersi, dałbym głowę, że nie oddychali. Wiatr od pustyni parzył jak podmuch błękitnego żaru, gdy otworzy się szybę kominka. Wargi po prostu się rozpadały. D. zasłabł i, jak twierdził później, stracił przytomność. Przebywałem w Delhi w czerwcu, było 46°C w cieniu. Tam było o jakieś dziesięć stopni więcej. Pojedyncze drzewa skręcały się jak nargile i miałem wrażenie, że wydzielają dym. Odpowietrzone kupy wielbłądów wydawały się lekkie jak pumeks.
A one po prostu stały. Do południa posłusznie człapały, a potem oddawały się kontemplacji bytu. Przynajmniej tak to wyglądało z naszej strony. Bo na nic zdaje się tu cała ta encyklopedyczna wiedza – znajomość ich zwyczajów, okresy miotów, wymiary. Klęczą z półprzymkniętymi oczami, z półopuszczonym łbem i gumiastym nosem. Niby śpią, a nie śpią. Czasem wychodziły nieco poza obóz, ale zwykle siedząc na czterech nogach, otaczały nas, chroniąc od podmuchów. Nijak nie potrafiąc wyrzec się infantylizacji języka, którą katujemy równo zwierzęta i dzieci, już po kwadransie nadaliśmy im zdrobniałe imiona. Mojemu było Jorguś. Miał dobrego garba, bo M. ze swojego bezustannie spadał. Gdy leżenie z głową na siodle stawało się niewygodne, opieraliśmy się w półsiadzie plecami o ich boki. Jakby za nas oddychały.
Z najwyższych wydm ergu widać było już tylko pomarańczowy piach, żużel gwiazd i przecinkę galaktyki, którą w moich stronach nazywano dawniej Gościńcem do Nieba. Dalej była już Algieria, więc trzeba było zawracać. Tydzień wcześniej zobaczyłem w Zagorze symboliczną tablicę „Timbuktu 53 dni” – i zachorowałem. Eh, wstać w środku nocy, gdy reszta śpi pod wydmami, zostawić całą tę czeredę, dać M’barakowi w łapę, zabrać ze dwa wielbłądy i pójść w środek tego pieca, choćby spłonąć.