26 maja 2015, wtorek
Od niedzielnego wieczora patrzę na ekran, na którym ręce podnoszą się w znaku V. To nie jest jedynie gest radości, to także gest pokonania wroga. Tak widzieliśmy czas wychodzenia ze stanu wojennego, czas Solidarności, nadzieję otwierającej się wolności. Skąd dzisiaj to samo natężenie i potrzeba użycia znaku, który nie ma nic wspólnego z rywalizacją w demokratycznych strukturach? Gdzie lepszy, choćby o włos, zostanie przyjęty jako ten, który zmienia rywala jak w biegach sportowych. Wiktoria oznacza bez porównania więcej. To dobro pokonujące zło. Tylko że wtedy nie można mówić o „narodzie, który wybrał”, bo wroga trzeba przecież odrzucić, a wcześniej napiętnować. I tak właśnie się działo podczas kampanii przed wyborami prezydenckimi.
Wróg to konfrontacja, a nie jedność, dialog czy otwarcie na racje niewłasne.
Co więc będzie, gdy przestaną się podnosić ręce w znaku V? Równocześnie zapowiada się wspólnotę i bezwzględny nakaz dalszego zwalczania przeciwnika, zajmującego wciąż jeszcze znaczące rejony życia wspólnoty. Tego się nie da pogodzić. Pojawia się moralna presja uczynienia rachunku sumienia za przeszłość. Tymczasem, jeśli spojrzeć na liczby bezwzględne – 8,6 mln do 8,1 mln głosów – różnica między triumfatorem a pokonanym „wrogiem” jest przecież niewielka. To uprawniałoby więc do obrony prawa do współistnienia, ale zdaje się, że tego się nie przewiduje. Jeżeli racja jest po stronie tych wszystkich, którzy „mieli dość”, dla których słowo „zmiana” zawierało obietnicę tak daleko idącą, że wartą poparcia nie tylko na ślepo, ale z najwyższym entuzjazmem, uzasadnione jest postawienie pytania najtrudniejszego: a może epoka 25-lecia właśnie się zamyka? I potrzebne są podsumowania, które dają wyraz błędom, pomyłkom, a może nawet złudzeniom. To najsmutniejsza wersja rzeczywistości, w której zaczynamy błądzić. Byliśmy głupi czy byliśmy głusi? A może jednak nie pozwolimy odebrać wszystkim dotąd szanowanym i czczonym ich prawa do naszej wdzięczności? Może nie zgodzimy się, by w dalszej euforii zwycięzców nasilały się epitety i pogarda dla wielkości prawgowaniedziwych, także tych, które już spoczywają na cmentarzach, niekoniecznie pod pomnikami? Niebezpiecznie łatwo jest sięgać po słowa największe. Jeszcze raz przeżyliśmy tę lekcję w kampanii przed wyborami prezydenckimi, a wszystko wskazuje, że będzie prowadzona do końca wyborczych rozstrzygnięć. Najbardziej wzniosłe z tych słów to zakończenie homilii Jana Pawła II, wygłoszonej na placu Zwycięstwa w 1979 r.: odnowić oblicze tej ziemi. Politycy interpretują je zazwyczaj w sposób partyjny. Kto sprawi, że nie będzie się dokonywało dalsze poniżanie tej papieskiej modlitwy? Wypowiedzi niektórych hierarchów polskiego Kościoła przywracają, niestety, równoważność polskości i wiary bez najmniejszego wahania, w sposób do bólu najprostszy.