To względy polityki wewnętrznej, a nawet wewnątrzpartyjnej zadecydowały o postawieniu przez Jarosława Kaczyńskiego dodatkowych warunków, od których spełnienia uzależniał poparcie przez PiS ratyfikacji traktatu. Było to tym dziwniejsze, że z polskiej strony traktat był negocjowany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i rząd, na czele którego stał prezes PiS Jarosław Kaczyński. Obaj politycy ustalenia zawarte w tym dokumencie przedstawiali jako sukces Polski. Warunki stawiane przez lidera głównego opozycyjnego ugrupowania nie dotyczyły samego traktatu. Nie były stawiane unijnym partnerom Polski. Miały natomiast utrudnić polskiemu rządowi i polskiemu parlamentowi wycofanie się z korzystnych dla Polski ustaleń, gdyby kiedyś- w hipotetycznych okolicznościach- sternicy polskiej polityki, chcieli zmienić ustalenia wynegocjowane przez ekipę braci Kaczyńskich w Brukseli w czerwcu 2007 roku. Cala ta polityczna konstrukcja zaprezentowana przez lidera PiS była karkołomna i mogła narazić na szwank nie tylko procedurę ratyfikacyjną, ale także ośmieszała polityków, którzy swój międzynarodowy sukces zaczęli przedstawiać jako porażkę.. Dlaczego Jarosław Kaczyński zdecydował się na wybranie takiej taktyki? Zapewne przyświecały mu dwa cele. Pierwszym było „utracie nosa” PO i pokazanie opinii publicznej, że w kwestiach o kluczowym znaczeniu dla Polski, z PiS-em trzeba się liczyć. Drugim celem było zachowanie poparcia ojca Tadeusza Rydzyka i lojalności tych posłów i senatorów PiS, którzy dyrektora Radia Maryja, uważają za najważniejszy autorytet w sprawach publicznych, a jego poparcie w wyborach – za niezbędny warunek odniesienia sukcesu. Retoryka, jakiej z przyczyn wewnątrzpartyjnych, używał Jarosław Kaczyński, który w sejmowym wystąpieniu oświadczył, że Polska może zostać sprowadzona do roli województwa bez wątpienia wzmocniła antyunijne skrzydło PiS-u i została ochoczo podchwycona przez ojca dyrektora Tadeusza Rydzyka na falach Radia Maryja.
Dobrze się stało, że prezydent Lech Kaczyński – po nieszczęśliwym orędziu zmontowanym przez Jacka Kurskiego- dał znak do zmiany stanowiska w sprawie traktatu lizbońskiego i retoryki politycznej. Z perspektywy politycznego obserwatora, oddalonego od ośrodków władzy, odnoszę wrażenie, że był to w okresie jego prezydentury bodaj pierwszy przypadek, gdy to on rzeczywiście przejął polityczną inicjatywę, która do tej pory pozostawała w rękach jego brata. Dobrze się stało, że prezydent i premier, współpracując ze sobą, odegrali decydującą rolę w przeprowadzeniu przez parlament decydującej fazy procedury ratyfikacyjnej. Jest dla mnie oczywiste, że zablokowanie przez Polskę traktatu lizbońskiego oznaczałoby poważny kryzys Unii Europejskiej i znacznie zmniejszyło pole manewru polskiej polityki na arenie międzynarodowej.
Zaskoczyło mnie, że tak wielu posłów i senatorów PiS-u zagłosowało przeciw traktatowi lizbońskiemu lub wstrzymało się od głosu ( co w przypadku tego głosowania oznaczało opowiedzenie się przeciwko traktatowi). Stało się tak pomimo zdecydowanego stanowiska prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Jarosława Kaczyńskiego, który ostatecznie poparł traktat.