Nawiasem mówiąc, ta kafejka była dawniej typowym pubem z East Endu, w którym podawano piwo z beczki i węgorze w galarecie, a nie jakieś tam prosciutto e funghi, ale ta zmiana menu czy gustów klienteli też jest świadectwem epoki. Bo londyński tygiel to kwintesencja wielkiego europejskiego miasta czasów integracji i globalizacji, procesów postępujących na bardzo wielu płaszczyznach i rozwijających się w nierównym tempie. Tę wielopłaszczyznowość i zmienność rytmu dobrze ilustrował ostatni tydzień lipca, gdy po kolejnym maratonie negocjacyjnym pod auspicjami Światowej Organizacji Handlu (WTO) załamywały się w Genewie rozmowy o liberalizacji ceł i handlu, zainaugurowane jeszcze w 2001 roku w stolicy Kataru. Wkrótce po ogłoszeniu fiaska rozmów szef WTO, Pascal Lamy, starał się robić dobrą minę do kiepskiej gry, informując, że udało się osiągnąć porozumienie w 18 z planowanych 20 rozdziałów negocjacji. Ale to nie zmieniało faktu, że misternie konstruowana całość legła w gruzach: różnice zdań w sprawie tzw. gwarancji rolnych, mających umożliwiać podnoszenie ceł w przypadku nagłych wzrostów importu, okazały się nie do przezwyciężenia. W gronie najważniejszych graczy Stany Zjednoczone znalazły się po jednej, a Indie i Chiny po drugiej stronie barykady, z Unią Europejską i Brazylią w roli dyskretnych sekundantów, przynajmniej w ostatnich turach rokowań. Eksperci mieli już gotowe wyliczenia, że sukces będzie oznaczać wstrzyknięcie dodatkowych 100 miliardów dolarów w obieg światowej gospodarki, jednak chłodne kalkulacje rzeczników interesu rolników w Azji (Indie mają 600 milionów ludzi utrzymujących się z pracy na roli, w Chinach ok. 80% ludności mieszka na wsi) sprawiły, że sumę tę, przynajmniej na razie, trzeba będzie zaksięgować w rubryce wpływów potencjalnych, a nie realnych tu i teraz. Trudno się skądinąd dziwić, że w dość szczególnym okresie postępującego kryzysu finansowego, chłodzenia gospodarki oraz globalnego wzrostu cen paliw i żywności, ochrona własnych interesów wzięła górę nad wolą kompromisu. Rzecz wszak w tym, by to strategiczne niepowodzenie nie doprowadziło do osłabienia wielostronnych więzi między dotychczasowymi partnerami z WTO, lecz na dłuższą metę umożliwiło – po ostudzeniu nastrojów i zbilansowaniu zysków i strat – wznowienie negocjacji oraz (dzięki ewentualnemu zawarciu porozumienia w przyszłości) sprawiedliwszy podział zysków z globalizacji. Bo ten ostatni cel powinien być raczej oczywisty dla każdego, kto – choćby na krótko – miał okazję odwiedzić gospodarstwa rolne we Francji i, powiedzmy, w Indonezji…
Przed podobną w gruncie rzeczy perspektywą stanęły ostatnio państwa członkowskie UE, wytrącone z integracyjnego rytmu przez irlandzkie referendum w sprawie traktatu lizbońskiego. Wprawdzie początkowe emocje po głosowaniu w Irlandii zdążyły nieco opaść (dotyczy to obu stron, czyli zarówno przeciwników coraz ściślejszej unii, jak i jej zwolenników), ale poczucie, iż projekt umacniania struktur europejskich ugrzązł – i to być może na długo, stało się dość powszechne. Z tym, że w UE etap analiz, przewartościowań i poszukiwania dróg wyjścia z impasu już się wyraźnie rozpoczął, choć przebiega – co zrozumiałe – jakby podskórnie, na intelektualnym zapleczu, a nie w pełnym blasku jupiterów. Znaczącym wyjątkiem była pod tym względem robocza podróż prezydenta Sarkozy’ego do Dublina (niezbyt przychylnie oceniona na Wyspach), który oficjalnie udał się tam po to, by zapoznać się z argumentami irlandzkich stron sporu o traktat, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że próbował ich raczej postraszyć i w ten sposób wymusić na rządzie Briana Cowena inicjatywy mające przybliżyć ratyfikację. Tego typu posunięcia – niezależnie od oceny przyświecającego im celu – nie są, niestety, czymś wyjątkowym na unijnym gruncie. Zbliżony scenariusz przerabiano przecież na początku lat 90. w Danii, gdy ta odrzuciła traktat z Maastricht, a sam traktat lizboński stanowił próbę podobnego obejścia wyników referendalnych z Francji i Holandii z 2005 roku. Problem jednak w tym, że takie działania głęboko zapadają w pamięć wyborców, podrywając ich zaufanie zarówno do elit europejskich, jak i unijnych struktur czy instytucji. Dlatego źle by się chyba stało, gdyby również w tym przypadku postanowiono pójść na skróty w celu przeforsowania ostatecznej ratyfikacji lizbońskiego projektu. Dalsza integracja w Europie, oznaczająca między innymi konieczność spójniejszej polityki zagranicznej, współpracy wojskowej czy zreformowania procesów decyzyjnych, wydaje się niezbędna, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę wyzwania, przed którymi staje Unia: przebudzenie azjatyckich gigantów, szanse i zagrożenia globalizacyjne, kwestie bezpieczeństwa energetycznego, międzynarodowego terroryzmu… To są prawdziwe zadania na w pełni przewidywalną przyszłość. Teraz chodzi o wybór drogi, która do niej będzie prowadzić. Paradoksalnie szansę tego wyboru stworzyli zwolennikom integracji wyborcy małego wyspiarskiego kraju (przynajmniej ci głosujący: nie), którzy pokrzyżowali wakacyjne plany unijnym potentatom. Trochę tak, jakby zadali im w ramach pracy domowej na letnie miesiące pytanie o interpretację słów Becketta z Worstward Ho: ‘Try again. Fail again. Fail better’ (w dość swobodnym przekładzie: ,,Próbować ponownie. Ponownie przegrywać. Ale przegrywać lepiej”). Miałem wrażenie, że jeden ze wspomnianych na początku rodaków Becketta (z londyńskiej kafejki ,,The Globe”) doskonale, bo instynktownie pojmował znaczenie tego cytatu. Miał czarujący uśmiech i zapłaciwszy za pizzę, usiłował jeszcze na koniec umówić się z uroczą brazylijską kelnerką. Siedziałem blisko, więc wiem, że jak na razie bezskutecznie, ale kto wie, może następnym razem pójdzie mu lepiej?…