– Nie będę o tym pisała – mówię do znajomej – nie mogę myśleć, jeść ani spać, a co dopiero pisać. Wybraź sobie, że się w kimś zakochałaś, a potem ukochanemu coś się zaczyna dziać…
Ale pisanie to dobra terapia. Wspominam więc Gruzję sprzed wojny: uśmiechniętą, zabawną, zabieganą, śpiewającą, obfitującą w wino, jedzenie i żarty, sentymentalną, emocjonalną, przyjazną, modlącą się i surową.
Żeby poznać Gruzję, trzeba trafić na swojego Gruzina. To łatwe, oni sami zagadują przechodniów na ulicach. Dalej wszystko potoczy się samo: Gruzin zaprosi was do siebie, a jego gościnności nie zapomnicie aż do śmierci. Gość to świętość. U nas zawsze, gdy ktoś przyjeżdżał, wiedzieli o tym wszyscy sąsiedzi. Gruzin nie pyta, czy jesteś głodny tylko zastawia stół. Być może musiał w tym celu pożyczyć pieniądze – nigdy się o tym nie dowiesz – ale stół powinien się uginać pod ciężarem dań. Może wziął urlop specjalnie dla was, ale o tym też wam nie powie”. Tak opowiadała mi Nino…
Na naszego Gruzina trafiliśmy już w pociągu. Arcził to politolog z Tbilisi. Opanowany, małomówny – cechy podobno rzadkie w tym kraju. Ugościł nas jednak typowo po gruzińsku. Spędzał z nami całe dnie, ciągle uśmiechnięty opowiadał o osobliwościach gruzińskiego charakteru. Nie przestawał żartować nawet wtedy, gdy zaczęła się wojna.
Tbilisi w słońcu, stragany z arbuzami, brzoskwiniami i bakłażanami, gruzińskie czapeczki i wyszywane torby, ulice pełne gwaru, dyskusje w autobusach. Arcził śmieje się do nas: „Inaczej jest nudno! Nie widzieliście w samolocie? Gruzinów nudzi siedzenie; przechadzają się, krzyczą do siebie z różnych końców samolotu, wznoszą toasty.”
Uliczny zgiełk potęgują samochody. Tłoczą się na ulicach bez ładu i składu, ciągle trąbią – a to na pieszych uprzedzając, że jadą, a to na innych kierowców, by ci jechali szybciej lub wolniej. Wygląda jednak na to, że trąbią głównie dla zabawy: o tak, żeby było wesoło. Przechodzimy przez ulicę na czerwonym świetle, jakoś omijamy pędzące samochody i krzyczymy do naszego towarzysza: to wbrew regułom! „Jakim regułom? My tu mamy swoje – odpowiada Arcził. – Gruzini lubią swoje samochody. Samochód jest jak koń albo pies”. W końcu gruzińskiego czasowika hkhaws używa się w odniesieniu do ludzi, zwierząt i… samochodów…
Restauracja tętni życiem. Gorąco, na dodatek obok grzeje gliniany piec, gdzie pieką gruziński chleb, który pojawia się potem na naszym stole wraz z chinkali (dużymi pierogami z mięsem), chaczapuri, kebabem i bakłażanami. No i wino – białe, czerwone lub czarne. Czarne barwi zęby i usta, ale ono właśnie smakuje najlepiej. – To wszystko dla nas, na koszt gospodarza – Arcził zdecydowanie ucina nasze protesty. Przy sąsiednim stoliku siedzą starsze Gruzinki, popijają wino i mocno gestykulują, prowadząc jakąś dysputę. Arcził tłumaczy: próbują odgadnąć kto i za ile załatwił Gruzji zwycięstwo na festiwalu w Jurmale. Wszystkie siedzące obok nas kobiety ubrane są na czarno, w ciemnych chustach. Gruzini lubią czerń i wyglądają w niej bardzo dostojnie. Starzeją się też pięknie – kurczą się, ich twarze kamienieją, ale oczy pozostają żywe. Po chwili rozmowa przy stoliku obok przechodzi w śpiew, który już wcześniej słyszeliśmy. Rozbrzmiewają stare, wielogłosowe pieśni. Pieśni często są smutne. O Gruzji umęczonej niesnaskami.