Dzieciństwo, a może i wyrosłą z niego dojrzałość. Abyśmy zdrowi byli, potrzebujemy czegoś, co zaspokoi ciągotki dzikszej części naszego ja, którą nieprędko, mimo wszystkie t-shirty, e-booki i i-phone’y, zatracimy. Trzeba nam pożywki dla wyobraźni, może też po to, aby czasem uwolnić zamieszkujące ją stwory? Groźne, lecz nie nieprzyjazne, chyba że za długo je więzić. Nie chciałbym tu pozować na świętokrzyskiego Castanedę, ale potrzebujemy miejsc, które przechowają dla nas trochę magii. Lepiej nie mówmy tego nauczycielkom matematyki, lecz żeby nasze logiczne myślenie nie było li tylko rozumowaniem, powinno też być po trosze myśleniem magicznym.
Choć nie mieszkałem wśród ruin zamków czy nawiedzonych domów, miałem w dzieciństwie pod dostatkiem tych dzikich miejsc i nieoswojonych przestrzeni. W ich katalogu poczesne miejsce zająć by musiały tzw. Doły. Jeśli się zeszło kawałek tym miniwąwozem (który mam chęć ochrzcić Wąwozem Rekwirowicza) w kierunku Szewny Dolnej, to od razu za barem „Szewnianka” można było skręcić w prawdziwy wąwóz, i tu zaczynały się Doły. Zaraz na tyłach tej perły gastronomii wpadało się na pierwsze z dzikich wysypisk śmieci. W pewnym okresie mej małoletniości szczególnie cenione, jako że wśród barowych śmieci okresowo występowały, i to w dużej liczbie, kapsle od piwa. A wiadomo, jak niezbędne stawały się kapsle w maju, kiedy za sprawą Wyścigu Pokoju, a pewnie też samego maja, ogarniała chłopców kapslowa gorączka. Na to więc wysypisko skarbów przychodziło się przed lekcjami, albo już po szkole, szukać szczególnie udanych egzemplarzy przyszłych Hanusików, Mytników i Szozd. Nie tylko, że kapsli bywała tu obfitość, i nie dość, że znajdowało się czasem unikaty rzadsze niż „Okocim” czy „Żywiec”, to jeszcze częściej niż gdzie indziej można tu było spotkać dziewicze, idealnie gładkie kapsle, takie, jakie się otrzymuje, otwierając piwo nie otwieraczem, ale butelka o butelkę. Może to wprawna ręka bufetowej z „Szewnianki” sprawiała, że stąd właśnie wywodziły się gładziutkie przyszłe asy szos rysowanych patykiem na ziemi lub kawałkiem czerwonej cegły na betonie.
Wszedłszy w Doły, od razu znajdowałem się w innym świecie. Życie nabierało barw i głębi, jakbym opuścił się do kanionu Colorado. Rzadko widywało się tu ludzi, bo dróżka przez Doły i odchodzące od niej ścieżki prowadziły donikąd. Idąc dobre pół kilometra wzdłuż głównego wąwozu, można było wprawdzie wrócić do cywilizacji gdzieś aż na Górnej Szewnie, ale prostsza i łatwiejsza Droga wiodła tam po prostu szosą. Właściwie spotykało się tu wyłącznie osobników podejrzanych: mieszkańców pozbywających się chyłkiem śmieci, wagarowiczów, pijaków, chuliganów i młode pary próbujące tu postawić swój pierwszy, niezgrabny krok w chmurach. Może tylko Jarek Malanowski mógł całkiem legalnie i bez wzbudzania podejrzeń chodzić tędy, robiąc sobie mały skrót w Drodze ze szkoły, bo mieszkał zaraz za Dołami. Ale Jarek był to prymus i chluba nie tylko klasy, ale całej szkoły i byłby niewinny, nawet gdyby go przyłapano, jak unosi w Doły odrąbaną główkę dziewczęcia, które jeszcze się nań żali.