Oczywiście, jej przebieg zależy od splotu różnych czynników (sama skala protestów jest tylko punktem wyjścia; kluczową rolę może odgrywać na przykład stopień organizacji opozycjonistów czy poziom frustracji napędzających zamieszki) – i nie ma stuprocentowych recept na opanowanie sytuacji. W końcu nawet najostrzejsze represje niekoniecznie prowadzą do „normalizacji”, a polityka ustępstw nie gwarantuje powstrzymania rewolucji. Ale to właśnie rewolucyjny potencjał ulicznych protestów włącza sygnały alarmowe w rządowych gabinetach, testując zarówno ideologiczną spójność elit, jak i wytrzymałość zarządzanych przez nie systemów.
W ostatnich tygodniach trzy bardzo odmienne pod względem kultury politycznej kraje (Iran, Honduras i Chiny) stały się areną tego typu konfrontacji; ich władze zareagowały jednak na to wyzwanie z podobną determinacją. Chronologicznie pierwszy był Iran, gdzie kością niezgody okazały się wybory prezydenckie z 12 czerwca. Szyiccy duchowni, sprawujący faktyczną władzę (formalnie na szczycie dość skomplikowanych struktur irańskiej teokracji stoi Najwyższy Przywódca, ajatollah Ali Chamenei), nie rozpoznali chyba należycie pęknięć w obrębie własnego reżimu i nie przewidzieli reakcji na domniemane sfałszowanie wyników głosowania. Wprawdzie dołożono starań, aby do wyborów dopuścić tylko kandydatów po uprzedniej „selekcji”, ale już sam przebieg kampanii wyborczej ujawnił istotne różnice opinii między ubiegającym się o powtórny wybór Mahmudem Ahmadineżadem (preferowany kandydat ortodoksyjnego „betonu”) a jego bardziej elastycznie podchodzącymi do ideologii „rewolucji islamskiej” przeciwnikami z obozu „reformatorów”: Mehdim Karroubim czy Mir-Hosseinem Mousavim. Sondaże wskazywały na wyrównaną walkę między tym ostatnim a urzędującym prezydentem i (w związku z tym) na duże prawdopodobieństwo drugiej rundy wyborów. Dlatego triumfalne wystąpienie Ahmadineżada tuż po zamknięciu urn, w którym informował on o swoim przygniatającym zwycięstwie, wywołało zrazu konsternację, a później… było już tylko gorzej. Na ulice Teheranu i innych miast wyległy setki tysięcy zwolenników reform z dość retorycznym pytaniem adresowanym do władz: „Gdzie się zapodział mój głos?”. W oczach demonstrantów reżim mułłów obnażył swe dyktatorskie oblicze, co zresztą po kilku dniach protestów dobitnie potwierdził, sięgając po argument siły i ostrej cenzury informacyjnej. Zdumiewające jednak, że w obliczu ostrych represji (liczbę ofiar dotychczasowych starć należy szacować w setkach) opozycja się nie rozpierzchła, a jej liderzy wciąż podważają oficjalny wynik wyborów, mając przy tym popleczników w najwyższych sferach (m.in. wpływowy przewodniczący Rady Ekspertów i zarazem były prezydent Iranu Haszemi Rafsandżani). Po drugiej stronie barykady skrzydło nieprzejednanych – mimo oficjalnego zaprzysiężenia Ahmadineżada i rozpoczęcia pokazowych procesów „wybranych” opozycjonistów (w tym pracowników zachodnich ambasad) – nie może być wcale pewne trwałości odniesionego „sukcesu”. Ich oponenci mają teraz „swoich” męczenników (symbolem protestów stała się 27-letnia Neda Soltan, zastrzelona podczas manifestacji w Teheranie), powszechnie rozpoznawalne twarze liderów i prawdopodobnie dość szybko stworzą alternatywny program polityczny. Wszystko to zwiastuje niestabilność na irańskiej scenie, co – zważywszy na regionalną i globalną rangę Iranu – najpewniej będzie miało poważne reperkusje na arenie międzynarodowej.