W jakiejś mierze zatem z równą uwagą przyglądano się procesowi politycznemu w najludniejszym państwie Unii oraz w jednym z jej pomniejszych krajów, choć akurat w tym kontekście kwestia skali czy liczby uprawnionych do głosowania nie miały specjalnego znaczenia. Hiszpański dziennik „El Pais” (los bowiem chciał, że oba te wydarzenia obserwowałem z perspektywy wschodniej Andaluzji) zamieścił w odstępie kilku dni co najmniej kilkanaście tekstów analizujących nastroje przed głosowaniami, a następnie konsekwencje ich wyników. Zważywszy na fakt, iż ani w Niemczech, ani w Irlandii kampanie poprzedzające wybory i referendum nie należały do najbardziej porywających, a same rezultaty nie stanowiły zaskoczenia, z redakcyjnego punktu widzenia musiało to stanowić prawdziwe wyzwanie, ale jednocześnie uzmysławiało czytelnikom wagę opisywanych zmagań, a także związek między głosami wrzucanymi do urn w Cork czy w Stuttgarcie a ich własnymi problemami. Bo decyzje podjęte przez Irlandczyków i Niemców z całą pewnością będą wpływać także na hiszpańskie realia.
W Niemczech – zgodnie z przedwyborczymi sondażami – po wyborach z 27 września świętowała centroprawica. Co prawda, poparcie dla chrześcijańskich demokratów (CDU) Angeli Merkel odrobinę się skurczyło w porównaniu z wynikami z 2005 roku, ale za to wyraźnie swe notowania poprawili ich „tradycyjni” koalicjanci z partii liberalnej (FDP – Wolni Demokraci), co przy jednoczesnej zapaści wyborczej socjaldemokratów (najgorszy wynik w dziejach Republiki Federalnej) oznaczało zmianę warty na szczytach władzy. Kanclerz Merkel, rzecz jasna, zachowała stanowisko, ale w najbliższych latach będzie szefować ideologicznie spójniejszej koalicji centroprawicy (CDU/CSU–FDP), a nie mało elastycznej (i niezbyt efektywnej w kategoriach programowych) wielkiej koalicji z socjaldemokratami Franka-Waltera Steinmeiera, która sprawowała władzę w Niemczech po „nierozstrzygniętym” wyniku poprzednich wyborów. Jest niemal pewne, że przywódca FDP Guido Westerwelle obejmie tekę ministra spraw zagranicznych. Wnioskując na podstawie jego dotychczasowych wystąpień, można zakładać, iż będzie starał się prowadzić nieco ostrzejszą politykę wobec Rosji, zaś w polityce wewnętrznej (której priorytety zostaną ustalone w nowej umowie koalicyjnej) z pewnością będzie zabiegał o uproszczenie iście bizantyjskich przepisów podatkowych, a prawdopodobnie również o reformy systemu emerytalnego. Zasadniczą kwestią pozostaje jednak uporanie się ze skutkami kryzysu finansowego i wyprowadzenie niemieckiej gospodarki na prostą, co z uwagi na jej wielkość i rolę nie pozostanie bez wpływu na pozostałe kraje UE. Hiszpańscy restauratorzy i hotelarze, których zarobki są bezpośrednio uzależnione od przyjazdów złaknionych słońca niemieckich emerytów, doskonale sobie zdają z tego sprawę.
Irlandzkie referendum z 3 października w jeszcze bardziej oczywisty sposób przekładało się na interesy rozmaitych grup społecznych w krajach, które mogły tylko z daleka kibicować politycznym sporom na „Zielonej Wyspie”. W ubiegłym roku Irlandczycy zawetowali lizboński projekt integracji UE, rozbudzając tym samym nadzieje sceptyków i konsternację w obozie entuzjastów ściślejszej Unii. Po wielomiesięcznych negocjacjach i zakulisowych targach (między innymi gwarancje zachowania przez Dublin dotychczasowych przepisów w sprawie aborcji czy neutralności militarnej) postanowiono w końcu obejść wolę irlandzkich wyborców, zadając im lekko przeformułowane pytania na ten sam temat. Ponieważ w międzyczasie dramatycznie zmieniła się (na niekorzyść) sytuacja gospodarcza Irlandii wraz ze wzrostem świadomości jej uzależnienia od „Europy”, wzrosło też poparcie dla referendalnego „tak”. I mimo fatalnych notowań rządu Briana Cowena, który jednoznacznie zaangażował się na rzecz ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego, wyniki plebiscytu wyraźnie to potwierdziły: ok. 67% Irlandczyków opowiedziało się za „Lizboną”, a jedna trzecia przeciwko. Zwycięzcy wyraźnie jednak unikali tonów triumfalizmu, zwłaszcza że na drodze do wprowadzenia traktatu w życie wciąż istniały formalne przeszkody; szczególnie sprzeciw prezydenta Czech, Václava Klausa, który obok Lecha Kaczyńskiego nie aprobował jeszcze ratyfikacji, budził niepokój zwolenników jak najszybszego zamknięcia tej sprawy, zwłaszcza że Klaus uzależnił swą kontrasygnatę od decyzji czeskiego Trybunału Konstytucyjnego.