Samolotowa podróż między Warszawą a Nowym Jorkiem nie należy do najkrótszych, więc zawsze jestem na nią dobrze przygotowany: stosy gazet do przeczytania oraz jedna lub dwie książki na wypadek, gdybym nie mógł spać albo gdyby gazety były zbyt nudne, a filmy na pokładzie samolotu kiepskie. Pamiętam, że tym razem moją uwagę przyciągnął krótki reportaż o konflikcie w jednej z podwarszawskich szkół państwowych. Przy okazji akademii z okazji rozpoczęcia roku szkolnego[1] ksiądz katecheta po krótkim przemówieniu rozpoczął odmawianie modlitwy „Ojcze nasz”. Jak twierdził autor reportażu, reakcja rodziców była dość zróżnicowana. Niektórzy nie widzieli w tym niczego zdrożnego, inni mieli mieszane uczucia, zaś osoby deklarujące się jako mniej wierzące, innowiercy bądź agnostycy mieli do inicjatywy księdza stosunek dużo bardziej krytyczny. Sam katecheta bronił się, że skoro na religię w jego szkole chodzi ponad 90% dzieci, to problemu nie ma, bo przecież w demokracji decyduje większość. Dyrektor placówki zachował się, jak na dyrektora przystało: całą sprawę sprowadził do kwestii wolności wypowiedzi i, skądinąd słusznie, zauważył, że skargi należy kierować do katechety i jego zwierzchników.
Odłożyłem na bok ten artykuł i sięgnąłem po jedną z pozycji książkowych. Napisana przez Tudura Jonesa Hanes Annibynwyr Cymru nawet po przełożeniu z języka walijskiego na angielski („Congregationalism in Wales”) nie należy do lektur lekkich i sięgają po nią tylko prawdziwi koneserzy dziejów Kościoła. Poprzednio udało mi się przebrnąć przez dość skomplikowane dzieje walijskich kongregacjonistów do połowy XIX stulecia. Kongregacjoniści to moi współywznawcy, kalwiniści, którzy uważali, że najważniejszą i jedyną komórką Kościoła jest parafia, i odrzucali wszelkie struktury kościelne, które by tę komórkę krępowały. Teraz, siedząc w dość wąskim fotelu samolotu lecącego nad Atlantykiem, czytałem o tym, co działo się z walijskimi kongregacjonistami od drugiej połowy XIX do połowy XX wieku.
A działo się sporo. Po zniesieniu ostatnich ograniczeń cywilnych i prawnych dla nieanglikanów walijscy kongregacjoniści odkryli, że – pomimo iż Kościół anglikański był w Walii Kościołem ustanowionym – skupiał on zaledwie 20% wiernych, podczas gdy kongregacjoniści gromadzili w swoich kaplicach miażdżące 70% Walijczyków. Ta świadomość dodała im skrzydeł i od połowy XIX stulecia widzimy ich narastające zaangażowanie polityczne. A ponieważ anglikanów popierali konserwatywni torysi, kongregacjoniści rzucili się w ramiona liberalnej partii wigów. Czołowym ich hasłem był rozdział Kościoła od państwa, możliwość nauczania religii w szkołach oraz zniesienie obowiązujących jeszcze gdzieniegdzie ograniczeń praw innowierców. Wielu pastorów zostało politykami, a ci, którzy pozostali duszpasterzami, nie ukrywali swoich sympatii politycznych. Trzeba tu wyraźnie powiedzieć, że czołowy argument, którym posługiwali się kongregacjoniści, był logicznie nie do obalenia: skoro ponad 70% Walijczyków należało do ich wyznania, to dlaczego mieli płacić dziesięcinę na kler anglikański, nie mogli być chowani na cmentarzach parafialnych i wreszcie nie mogli nauczać swojej religii w szkołach, na które płacili podatki? Co to za demokracja, gdzie nie respektuje się woli większości (dodajmy od siebie: tak przygniatającej większości)?