Dopóki człowiek jest młody, świat i życie przedstawiają mu się jako mniej więcej jednolita całość. W każdym razie rozum i duch człowieka mają w tym młodocianym okresie stałą dążność do szukania jedynego klucza otwierającego wszystkie zamki, nawet te na lodzie, i do jednej panoramy świata, na której namalowane jest wszystko, i to w odpowiednich proporcjach. Wygląda na to, że nasze siły poznawcze w tym okresie zharmonizowane są z rozwojem zewnętrznego naszego zewłoku. Z dysproporcjonalnie nawzajem do siebie ułożonych członków tworzy się mniej więcej (czasem mniej, kiedy indziej bardzo) harmonijna całość. Jest to również okres, kiedy wszystko w nas jest świeże, a byle nowość budzi zdziwienie, godne większych niż wtedy dokonywane odkryć. Ale cała ta zabawa trwa raczej niedługo. Rozkład świeżej, jednolitej całości zaczyna się stosunkowo wcześnie, naprzód niewidoczny, podskórny, potem już zauważalny, jak łysina, coraz większy ubytek zębów lub innych detali. Podobnie jest z myślami i wyobrażeniami. Rozkładają się. Początkowo następuje zróżnicowanie i podział, potem jedne pękają, drugie twardnieją, nowe światła rzucają nieoczekiwane refleksy na życie podziemnego i podskórnego królestwa naszych idei. Walka z rozkładem zajmuje nas już bardziej aniżeli budowanie. Jest to słynna walka na śmierć lub życie. Im kto mądrzejszy i starszy, lepiej tę dialektykę obrony przed rozkładem rozumie. Nie trzeba jej się właściwie lękać. Po prostu trzeba sobie z niej zdawać sprawę. I dopóki ktoś sobie nie zda sprawy (a niekiedy trwa to całe dziesiątki lat), że kluczem do sensu istnienia nie jest ciągła wiosna, lecz ciągła jesień, czyli obrona jak gdyby z góry skazana na niepowodzenie, a jednak przydająca nam największej godności jako ludziom, dopóty nie jesteśmy jeszcze mędrcami.
(Zawsze jesień, w: Spodek [Marek Skwarnicki], Szkoła mędrców, Kraków 1972)
Śmierć była i jest wielką tajemnicą losu człowieka, tak młodego, jak i starego. Co innego jednak rozważać czy medytować nad śmiercią jako taką albo nad czyjąś śmiercią, a co innego wiedzieć, że się zbliża albo jest blisko, i na nią czekać, chociaż nie wiadomo, kiedy nastąpi. Gdy się jest już starym człowiekiem, jak autor tych słów, śmierć zastępuje nam drogę. Nieraz jest to jak gdyby już faktem, jak w moim przypadku było w dwóch groźnych kryzysach chorobowych, kiedy indziej – raczej bliższą niż dalszą koniecznością. Upalnego lata 2006, kiedy kończę te wspomnienia i wyznania, dostrzegam wyraźnie dwóch ludzi, których zbliżania się do śmierci byłem w różny sposób bliskim świadkiem: Jana Pawła II i Czesława Miłosza. (…)
Gdy chodzi o Ojca Świętego, to mam na myśli tylko to, że byłem naocznym świadkiem wolno postępującej w ciągu dziesiątków lat niesprawności jego ciała. Obserwowałem ją ze smutnym współczuciem w czasie podróży po świecie, gdy coraz bardziej musiał się zmagać z bezwładem nóg i drżeniem rąk, a także trudnością mówienia. To zresztą mogli obserwować wszyscy telewidzowie na całym świecie. Mam jeszcze na myśli co innego – jego testament. Nie chodzi jednak o ten testament, a właściwie fragmenty, które ogłoszono po jego śmierci, ale o Tryptyk rzymski. (…)