Po ponad 20 latach od pierwszych wolnych wyborów i 30 od czasów Solidarności doszliśmy do punktu, w którym coraz częściej mówimy o polskich wojnach kulturowych, o podziale Polski na część oświeceniowo-świecką i katolicko-narodową, o Polsce Polaków „wolnych” i „zniewolonych”, o Polsce Tuska i Kaczyńskiego. Równie często zaczynamy też mówić o różnego rodzaju radykalizmach, które w zaskakujący sposób zyskują rację bytu na polskiej scenie politycznej, lub o powrocie polityki w jej wersji zideologizowanej – nacjonalistycznej lub skrajnie lewicowej.
Soczewką skupiającą te dyskusje stały się z jednej strony kontrowersje wokół Święta Niepodległości, którego obchody w 2011 r. zakończyły się zamieszkami na placu Konstytucji w Warszawie, a w 2012 r. zgromadziły w stolicy poważną grupę skrajnej prawicy, która powołała do życia Ruch Narodowy sympatyzujący z odradzającym się ONR-em; z drugiej – spór o związki partnerskie, w tym zwłaszcza związki par homoseksualnych, który z początkiem tego roku rozpalił emocje opinii publicznej i ponownie przypomniał debatę na temat praw mniejszości seksualnych, ale też praw kobiet i kwestii bioetycznych.
W obliczu tych wydarzeń pojawiły się pytania, do jakiego stopnia obserwowany konflikt stanowi rzeczywistą treść polityki, a do jakiego tworzy jedynie coś w rodzaju ideologicznej i medialnej „piany”, skrywającej nieznaną opinii publicznej istotną zawartość gry władzy. Powróciły też dyskusje na temat indywidualnej politycznej odpowiedzialności i spory dotyczące ustalenia jednej przekonującej wersji wydarzeń, np. powodów katastrofy smoleńskiej i winnych tej katastrofy. Te problemy szybko też zaczęły się ze sobą mieszać, wzajemnie na siebie nakładać – chaos pojęciowy i brak rzetelnej debaty doprowadził do tego, że przeciwników małżeństw homoseksualnych zaczęto oskarżać o nacjonalizm, a obrońców praw kobiet o groźny dla rodziny relatywizm. Debata publiczna przestała choćby w minimalnym stopniu przypominać spór na argumenty i racje, a coraz bardziej konflikt zwartych, twardych bloków ideologicznych i światopoglądowych. Nie spieraliśmy się już o prawa poszczególnych grup, nie prowadziliśmy debaty na temat konkretnych rozwiązań problemów, np. służby zdrowia, spór toczył się już tylko między – by wymienić tylko kilka określeń – „relatywistami” i „tradycjonalistami”, „nacjonalistami” i bliżej niesprecyzowaną lewicą. Zdawało się, że w ten sposób polska polityka powróciła do epoki wielkich ideologii, które wyjaśniały świat i dostarczały gotowych odpowiedzi na palące problemy. Sama polityka też jakby straciła swój cel – nieliczni mówili jeszcze o dobru wspólnym, łudząc się, że można ciągle o takowym mówić, wielu nastawionych było jedynie na wyeliminowanie lub zneutralizowanie przeciwnika.