17 lutego 2013, niedziela
Im bliżej wieczność, im czasu mniej, tym częściej i tym mocniej wraca pytanie o bilans. Czy już pora? Czy w ogóle pora i czego bilans miałby dotyczyć? Przecież, skoro nie wiemy, kiedy każdy z nas zostanie zawołany, może być i tak, że będzie to zupełnie niespodziewane, jakby ze środka tego, co nas wciąż pochłania. Bo co to znaczy np. odpowiedzialność za świat? Słowo „globalizacja” budzi coraz więcej oporów i sprzeciwów. Zaczyna się ono wydawać – i jest w tym, niestety, wiele racji – synonimem zagrożeń: utraty tożsamości i wolności. Jednocześnie mamy świadomość, że dostaliśmy ziemię jako dar i, zwłaszcza od początku doświadczeń z kosmosem, odkrywamy w sobie jakiś rodzaj globalnego znaku solidarności z naszą planetą. Cytowałam niedawno Jana Józefa Szczepańskiego (A potem, „Tygodnik Powszechny” nr 6, 10 lutego 2013) opowiadającego, jak w latach 60. oglądał telewizyjną transmisję jednego z pierwszych lotów kosmicznych. Słuchał wymiany zdań między załogą a centralą na Ziemi. „Wyzbytymi śladu zdziwienia, przeżuwającymi gumę głosami, kosmonauci opowiadali, co widzą. »To wygląda jak kawał zielonego sera« – mówili. Od dolnej krawędzi iluminatora rósł ukośnie głęboki czarny cień. Nagle któryś z kosmonautów zawołał tonem zupełnie nowym, jak gdyby ocknął się niespodziewanie: »Widzimy Ziemię! Jest cała błękitna! Jest cudowna!«” (Koniec westernu). Dopiero co współuczestniczyliśmy w przeżywaniu małego dotknięcia apokalipsy w postaci deszczu meteorytów w Czelabińsku. Z tej okazji dwukrotnie zaproszono do rozmowy w radiu i telewizji kosmonautę Mirosława Hermaszewskiego. Bez zdziwienia odnalazłam w jego wspomnieniach to właśnie uczucie współtroski i związku z Ziemią oglądaną z kosmosu, jako coś, co zachwyca, co jest własne, za co ponosi się odpowiedzialność i co staje się źródłem metafizycznego refleksu: ta drobina, jaką jest człowiek, nie może być we wszechświecie sama i opuszczona. Kosmonauta mówił o Bogu, chociaż Go nie nazwał. I mówił o Ziemi jako ojczyźnie.
20 lutego 2013, środa
Kilka dni temu znalazłam w prasie wiadomość o śmierci filozofa prof. Krzysztofa Michalskiego (zmarł 10 lutego 2013), który współtworzył wraz z ks. prof. Józefem Tischnerem Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu. Pamiętam go z papieskiego seminarium w Castel Gandolfo w pierwszym roku stanu wojennego. Umierając, miał tylko 64 lata. To nie pora opuszczać świat, któremu był tak potrzebny. Jak każdy mędrzec, których przecież nam brakuje. I to mędrzec pełen żaru i oddania. W takich chwilach czuję solidarność globalną – uczucie współtroskania nie o żadną bliską mi kapliczkę uczuć czy zadań, tylko o świat, na który zostaliśmy posłani. I to każdy z nas, od początku historii po jej krańce. Także Kościół, nie tylko od dnia zapowiedzi abdykacji przez Benedykta XVI, zawsze myślał i myśli globalnie, tak w czasie, jak w przestrzeni. I czując się jego cząstką, nie ma się wątpliwości, że ten bilans i tę odpowiedzialność za posłannictwo Ewangelii niesie każdy wierzący i nie może go odłożyć na półeczkę w poczuciu, że już swoje zrobił albo że ma dosyć. Na czym jednak ma polegać owa współodpowiedzialność? Czy świat jest dla wierzącego przeciwnikiem, z którym trzeba się zmagać i nie pozwolić mu nad sobą zapanować? A może polem posłannictwa, z którego żaden skrawek nie jest wykluczony ani naznaczony piętnem potępienia? To tylko jedna z refleksji – owoc przeżytych doświadczeń. Jeśli wierzący chce czynić świat bliższym Tego, który Go stworzył, to – paradoksalnie – winien iść drogą solidarności, a nie podziału i konfrontacji. Solidarność to pojęcie lepsze i prawdziwsze niż współczucie, chociaż i to drugie jest bezwzględnie potrzebne. Głębokim zaprzeczeniem takiej misji jest milczenie mediów o prześladowaniach chrześcijan w tylu miejscach na ziemi. Ale spalający się mnisi tybetańscy to też sprawa równie bliska, tak samo jak np. los umierających z niedożywienia, przygniecionych tyranią mieszkańców Korei Północnej. Misje afrykańskie w ani jednym miejscu nie są mniej ważne niż to, co robimy w swojej parafii czy diecezji. Los krajów usiłujących wydostać się spod tyranii zajmuje czasem w naszych serwisach parę linijek, tymczasem biadania nad własnym kłopotem całą resztę programu. W ten sposób zaprzeczamy temu, co głosimy z takim zapałem w chwilach, gdy czujemy się zespoleni w jakiejś akcji pod sztandarami nam najbliższymi. Umiejętność odnajdywania miejsc i motywów spotkań nie może się nazywać zgniłym kompromisem, choć oczywiście również nie może polegać na rezygnacji z wartości ani na postawie: „wszystko mi jedno”. To zagadnienie, któremu – przynajmniej w naszym miejscu na ziemi – dawno przestaliśmy poświęcać tyle uwagi, ile trzeba. I jeszcze druga refleksja, równie mało wzniosła. Dobro rośnie na świecie wprawdzie na gruncie spraw tak wielkich jak miłość i heroizm, ale mają one bezwzględnie bezwzględnie konieczny kształt także cnót drugorzędnych: uczciwości, a przynajmniej rzetelności, czasem może tylko dotrzymywania słowa i kultury bycia. Nieraz zastanawiałam się, dlaczego właśnie na tym naszym skrawku ziemi, gdzie religijność jest – Bogu dzięki – ciągle jeszcze wyjątkowo intensywna, nie wynika z niej – choćby podświadomie – któraś z tych cnót drugorzędnych? A nawet wręcz przeciwnie, świetnie koegzystuje z takimi cechami, jak: pogarda, nonszalancja, tupet, bylejakość i pewność siebie.