Uznanie, z jakim spotkała się książka Pawła Lisickiego, mogłoby sugerować, że odpowiada ona na jakieś pilne wyzwanie postawione przed wiarą chrześcijańską. Waldemar Łysiak napisał, że Lisicki „bezpardonowo rozprawia się z naciąganymi (…) egzegezami współczesnych chrześcijańskich manipulatorów”, którzy szerzą „fałszywy pogląd, że pierwotnym źródłem XX-wiecznego antysemityzmu i Holokaustu jest pisana (ewangeliczna) tradycja chrześcijańska”. Prof. Andrzej Nowak twierdzi, że Lisicki poprawia obraz stworzony przez „teologiczne korniki”, które „przepisują życiorys Jezusa Chrystusa”.
Na czym polegać ma owa manipulacja? Książka Lisickiego jest bardzo obszerna, ale główny przedmiot jego rozważań można opisać krotko – według niego po Holokauście teologowie zaczęli głosić błędne odczytanie ksiąg chrześcijaństwa, usuwając lub zatajając rolę, jaką Żydzi odegrali w ukrzyżowaniu Chrystusa, i przez to dając do zrozumienia, że o Jego śmierci zadecydowały wyłącznie rzymskie władze. To zaprzedanie się teologów przypuszczalnie obejmuje również rozmywanie pierwotnej wymowy tekstów biblijnych, które wymusza „poprawność polityczna”. W odpowiedzi na te działania Lisicki chce zrekonstruować fakty historyczne, których nie należy mylić z – używając jego określenia –„interpretacjami”.
Katolickiemu czytelnikowi nasunie się pytanie o kryteria, na podstawie których można określić, czy dane odczytanie Biblii jest wiarygodne. Jest to jednak pytanie, którego nigdy nie zadaje Lisicki. Mimo że sam jest prawdopodobnie katolikiem, a niemal na pewno jest chrześcijaninem (zaimki odnoszące się do Chrystusa pisze wielką literą) i przypuszczalnie zależy muna chronieniu nauki Kościoła, nigdy nie pyta, czym jest ta nauka. Zamiast tego zakłada, że może bezpośrednio odwołać się do Pisma Świętego i odkryć, co poszczególne wersy mają mu do przekazania, omijając w ten sposób cały Urząd Nauczycielski Kościoła. Lisicki być może swoim podejściem broni jakiegoś chrześcijańskiego poglądu, ale na pewno nie jest to katolicki punkt widzenia.
Katolicki punkt widzenia nie zakłada wcale, że osoba wierząca może odkryć znaczenie Pisma Świętego przez samą jego lekturę. Jak, wraz z innymi dziećmi z mojego pokolenia, byłem uczony przez siostry Służebnice Niepokalanego Serca Maryi z Monroe (w Filadelfii szkoły parafialne podlegały kard. Johnowi Królowi), katolicy czytający Biblię bez wsparcia rzetelnego przewodnika często dochodzą do mylnych wniosków Sam byłem świadkiem takiego zbłądzenia, kiedy jeden z bystrzejszych uczniów mojej ósmej klasy zaczął czytać Nowy Testament i niedługo potem przestał zwracać się do naszych księży „ojcze” (zapewne pod wpływem wskazówki zawartej w Ewangelii św. Mateusza 23, 8–9). Nieco później próbował obliczyć wiek świata na podstawie ksiąg Starego Testamentu i spekulować na temat daty jego końca. Uczeń ten przespał zapewne wcześniejsze etapy edukacji, kiedy siostry nie przestawały powtarzać: Biblia nie jest podręcznikiem nauk ścisłych i nie jest też książką do historii, mimo że możemy się z niej wiele o historii nauczyć. Jest ona świadectwem wiary.