Zarzuty wysuwane wobec teorii gender można sprowadzić do jednego fundamentalnego: gender przypuszcza atak na człowieka. Jest to zarzut tak generalny i patetyczny, że wręcz groteskowy w swej wymowie. Jednak ujmując rzecz nieco przewrotnie, to właśnie ze względu na niego – niezależnie od tego, jak bardzo zafrasowani czy zażenowani bylibyśmy kształtem debaty o gender – spór o gender postawił przed oczami szerokich kręgów pytanie o naturę ludzką, w całej coraz mocniej targającej nami – chcemy tego czy nie – niepewności co do odpowiedzi na nie. Oskarżanie „ideologów genderyzmu” o zakusy na to, co w człowieku niezmienne, najwymowniej zdradza bowiem, że najbardziej zagorzali obrońcy natury ludzkiej, kwestionują ją w zasadzie na równi, a może nawet bardziej niż ich przeciwnicy – ich opór wyrasta przecież nie z czego innego, jak z przeświadczenia (nieuświadomionego, dlatego przejawiającego się w formie lęku), że ową naturę bardzo łatwo można zmienić za pomocą praktyk kulturowych. To o kulturę, a nie o naturę, toczy się więc bój.
Mozaika płci
Dlaczego właśnie na teorii gender zogniskowały się lęki związane z naturą ludzką? Odpowiedzi pewnie może być kilka, spróbuję prześledzić jedną z możliwych. Otóż wydaje się, iż w jakiś sposób nauczyliśmy się żyć ze świadomością, że nasza tożsamość ma wiele wymiarów, że to, kim jesteśmy, nie jest czymś jednolitym i niezmiennym i zależy od wielu różnych czynników i uwarunkowań. A że tak jest, o tym świadczy niejednorodny dyskurs odnoszący się do „ja”, wielość języków, w których mówimy dziś o sobie, a które, chcemy wierzyć, raczej się dopełniają, niż znoszą. Języki te podsuwają nam przede wszystkim religia, nauki biologiczne, psychologia, socjologia, filozofia. Jednak tę, mimo wszystko odkrytą dość niedawno, złożoność i wielorakość naszej tożsamości kompensowała bezpośrednio nam dana oczywistość naszej płciowości. Niezależnie od meandrów psychiki, przynależności społecznej i kulturowej, wyznawanego światopoglądu, duchowości to, że jesteśmy ludźmi i w tym byciu ludźmi jesteśmy albo kobietą, albo mężczyzną, dawało uczucie błogiej jednoznaczności.
Płeć jako ten element tożsamości, który chyba w najbardziej ewidentny sposób sprzęgnięty jest z naszą fizycznością i w niej się przejawia, mógł zatem z powodzeniem uchodzić za fundament tożsamości, za coś w naszej zmienności i złożoności niezmiennego i względnie prostego, na czym cała reszta mogła się wspierać. Nic więc dziwnego, że gender studies, które zwróciły uwagę na to, że płeć nie jest konstruktem li tylko biologicznym, lecz że kultura odgrywa w jej kształtowaniu się bardzo ważną rolę, a co za tym idzie, że bycie kobietą i bycie mężczyzną może być bardzo różnie rozumiane i przeżywane w zależności od miejsca i czasu, spotkały się ostatecznie z tak dużym oporem. Poważnie nadkruszyły bowiem ten właśnie fundament tożsamości, który zdawał się stanowić jego ostoję, a przynajmniej zasiały ziarno niepewności w stosunku do niego. Nauki biologiczne także nie pozostały bierne w tym odzieraniu płci z oczywistości. Po pierwsze, dlatego że pokazały, iż już na poziomie biologicznym płciowość przypomina raczej mozaikę, o której ostatecznym kształcie decyduje kilka różnych czynników (geny, hormony, wpływ środowiska zewnętrznego) i która na dodatek powstaje w czasie i podlega pewnym modyfikacjom, a nie rozstrzyga się w „momencie zapłodnienia”. Po drugie, dlatego że wyjaśniając proces tworzenia się tożsamości płciowej, tłumaczą także, skąd biorą się nietypowe wzorce tej tożsamości, takie jak homoseksualizm i transseksualizm, i w ten sposób pokazują, że są one tak samo naturalne (tj. mają swoje zakorzenienie w biologii) jak heteroseksualizm, choć odbiegają od normy, jaką on stanowi. Tym samym zaś odbierają mocy wymierzonym przeciw mniejszościom seksualnym argumentom o charakterze moralnym i poważnie osłabiają te o charakterze światopoglądowym.