Jest w Ewangelii św. Jana opowieść o cudownym rozmnożeniu chleba, po którym ludzie postanawiają ogłosić Jezusa królem (por. J 6, 14–15). Można się oczywiście zastanawiać, czy była to właściwa reakcja na cud. Na pytanie to pośrednio odpowiedział sam Jezus, który wymknął się rozentuzjazmowanym tłumom, tak jakby chciał im dać do zrozumienia, że nie o to Mu chodziło, że Jego królestwo nie jest z tego świata… A zatem można chyba mówić w tej sytuacji o niewłaściwej reakcji słuchaczy na czyn Jezusa. Z drugiej strony jednak nie sposób w owym ludzkim entuzjazmie nie dostrzec owocu rozpoznania znaków mesjańskich. I choć − jak się już wkrótce miało okazać − było to „oświecenie” chwilowe tylko i bardzo powierzchowne, niemniej świadkowie cudu, patrząc na Jezusa, w tamtym momencie naprawdę (!) ujrzeli w Nim Proroka i Mesjasza.
Rzecz jasna, łatwo ich krytykować, dowodząc, że zapragnęli mieć króla, który gwarantowałby zaspokajanie ich życiowych potrzeb. Możliwe, że tego właśnie pragnęli, niemniej mogło być i tak, iż nie o chleb chodziło tu przede wszystkim, ale o świadomość, że oto pojawił się wśród nich drugi Mojżesz (który wyprowadził Izraela z Egiptu i nakarmił lud manną z nieba): ktoś niezwykły, komu trzeba okazać najwyższy szacunek i wdzięczność. Kogo należy obwołać królem!
Znak sprzeciwu?
Ta scena z Ewangelii przypomina mi się, ilekroć czytam wpisy na forach internetowych i artykuły niektórych prawicowych publicystów, załamujących ręce z powodu fascynacji, jaką – w świecie mediów i wśród ludzi dalekich od Kościoła – budzi papież Franciszek. Zdaniem autorów tych tekstów byłoby lepiej, gdyby zamiast zachwytu wywoływał on sprzeciw. Bo przecież, argumentują – Kościół (i papież) winien być „znakiem, któremu sprzeciwiać się będą”.
To prawda, powinien nim być − w tym sensie, że głosząc Ewangelię, nie może oglądać się na rządzących ani na poklask tłumów. Trzeba bowiem „bardziej słuchać Boga niż ludzi”. Jednocześnie jednak warto pamiętać, że ludzie (nawet dziennikarze liberalnych mediów i osoby na co dzień niechętne Kościołowi) potrafią od czasu do czasu rozpoznać prawdziwą wielkość i świętość. Tytułem przykładu: coś takiego właśnie wydarzyło się w chwili śmierci Jana XXIII (w 1963) i Jana Pawła II w 2005 r… Trawestując nieco papieża Franciszka, można by zatem powiedzieć, że i media miewają „dobry węch” (por. Evangelii gaudium, 31). Paradoksalnie, i one mogą być narzędziem Ducha Świętego – tak jak kiedyś stała się nim oślica Balaama. Może więc nie trzeba tak gwałtownie odcinać się od „ikony ruchu homoseksualnego” Eltona Johna, kiedy mówi, że „oklaskuje na stojąco pokorę widoczną w każdym geście obecnego papieża”?
Odnosząc się do głosów mających Franciszkowi za złe sympatię, jakiej doznaje od tzw. świata, zdumiewam się, iż w tekstach tych próżno szukać radości z tego, że Duch wieje tam, gdzie chce, a dzięki świadectwu Franciszka promień światła Ewangelii dociera nawet do niewierzących. Pada za to poważne i ciężkie oskarżenie: o instrumentalne traktowanie biskupa Rzymu przez media i wykorzystywanie go do walki z Kościołem. O relatywizowanie orędzia, jakie przynosi światu chrześcijaństwo, i jakieś gigantyczne kłamstwo polegające na kreowaniu papieża na „swój obraz i wyobrażenie”. Oczywiście winą za to nie obciąża się samego Franciszka, choć – jak delikatnie sugeruje czytelnikom pisma „Christianitas” Paweł Milcarek (nr 52, Papież w pułapce) − „jest coś, co sprawia, że media spodziewają się po nim jakiegoś »nagłego zwrotu«, i coś, co sprawia, że wiele jego słów łatwo daje się przerabiać w sentencje przeciwstawiane znanej nauce Kościoła”.