W swojej najnowszej książce nazywa Pan wydarzenia lat 1980–1981 rewolucją. Wcześniej postąpili tak np. Timothy Garton Ash i Jadwiga Staniszkis. Dlaczego warto w ten sposób myśleć o Solidarności?
Nie tylko oni. O rewolucji już jesienią 1980 r. mówił Jacek Kuroń, który jest bardzo ważnym bohaterem mojej książki. W ten sposób rozumieli ją też inni. W pewnym sensie to oczywiste, że ruch Solidarności był rewolucją. Był bowiem masowym, bardzo daleko idącym zaangażowaniem milionów ludzi w zmianę istniejącego systemu. I w gruncie rzeczy ta zmiana nastąpiła. Nie obalono władzy, rządziła ta sama grupa osób, ale zmieniły się reguły ustroju politycznego. Partia utraciła kontrolę nad społeczeństwem, nie mogła podejmować decyzji w sposób dowolny, rozpadł się system nadzoru nad przepływem informacji. To była rewolucja, aczkolwiek samoograniczająca się z przyczyn geopolitycznych. Nie dokonała aktu, który jest ważny w rewolucji, czyli fizycznej zmiany władzy – ale zniszczyła ważne mechanizmy jej sprawowania.
Kuroń mówił w tamtym okresie o samoograniczającej się rewolucji. Najogólniej hasło to oznaczało, że ruch nie mógł całkowicie przejąć władzy w państwie ze względu na radziecką obecność w tej części Europy i groźbę interwencji. Jeżeli chciał przebudować społeczeństwo, zmienić system, musiał zachować tę czapkę pezetpeerowską, która wiązała je z Moskwą.
Kuroń używał terminu „rewolucja”, ale czy inni, zwykli uczestnicy ruchu uważali, że biorą udział w rewolucji?
Nie, oczywiście, że nie. Bardzo często ludzie, którzy uczestniczyli w rewolucji, nie wiedzieli, że brali w niej udział. Dopiero po latach okazuje się, że warto w ten sposób myśleć o określonych wydarzeniach. Solidarność natomiast w ramach samoograniczania uważała na język, jakim się posługiwała. W dyskusjach, na zebraniach słowo „rewolucja” było zakazane. Użycie go oznaczałoby przyznanie, że Solidarność była ruchem demontażu istniejących struktur, zamachu na władzę. Posługiwanie się nim byłoby równoznaczne z samooskarżeniem się. Poza tym ruch nie chciał używać języka ideologii komunizmu. Nikt nie chciał porównywać Solidarności z rewolucją październikową.
A jak rozumieli ruch przedstawiciele władzy?
Władza była uwięziona w gorsecie języka, którego używała. Nie mogła nazywać rewolucją ruchu wymierzonego w partię komunistyczną. Mogła mówić o kontrrewolucji, i mówiła. Dobitnym przykładem języka władzy była ówczesna wypowiedź Nicolae Ceaușescu, w której wzywał władze polskie, aby uruchomiły klasę robotniczą celem położenia kresu kontrrewolucji.
Czego dowiadujemy się o Solidarności, wpisując ją w historię ruchów rewolucyjnych, obok np. rewolucji francuskiej czy właśnie październikowej?
Myślę, że nie powinniśmy obawiać się tego słowa, a mam wrażenie, że trochę się go boimy. Warto przyjrzeć się Solidarności jako rewolucji. Termin ten pozwala lepiej zrozumieć ruch społeczny jako zjawisko masowe, kierowane określonymi emocjami, rozrastające się zgodnie z charakterystyczną dynamiką. Umożliwia odniesienie tamtych wydarzeń do rozpoznanych mechanizmów rewolucji, np. postępującej radykalizacji postulatów i postaw. Solidarność była ruchem napędzanym emocjami ludzi, ich coraz większym ośmielaniem się i wyobrażeniami innej rzeczywistości.