Zaczęło się niewinnie. Był 1 kwietnia, szóstoklasiści pisali jakiś test, lekcji nie było, zabrałam więc dzieci – swoje i okoliczne – nad zalew. Mając zaś po dziesięciu minutach zdecydowanie dość okrutnego primaaprilisowego żartu o zgubionym kolczyku (ze wszystkiego można sobie ze mną pożartować, ale para kolczyków to jest poważna sprawa, bo staram się nosić kolczyki parami, jak i parami przyjmuję na tzw. klatę nieszczęścia, a pojedynczy kolczyk i pojedyncze nieszczęście wprawiają mnie w poznawczy stupor), „hej”, powiedziałam, „a może wymyślimy sobie inne imiona i będziemy udawać inne osoby?”. Ogromnie im się to podobało, a najbardziej, że mogą mówić do mnie per „Marta”. Pogoda była nieopisanie pogodna, więc wszystko trzeba było zrobić naraz, nim przyjdą majowe mrozy i czerwcowe pluchy, a potem lipcowe powodzie oraz sierpień, miesiąc trzeźwości: nakarmić kaczki, nie dając się zjeść syczącym łabędziom, skoczyć na bombę do piaskownicy, najlepiej nie schodząc z huśtawki, wejść na pordzewiałą barkę, najchętniej na nią nie wchodząc, bo ząb czasu poprzegryzał ją w wielu miejscach na wylot, przez który to wylot widać było czarną wodę, co napawało lękiem – ostatecznie weszliśmy w naszych zalęknionych ciałach do połowy barki, a dalej tylko myślą. W trakcie zaś wycofywania się z barki ciałem musiałam odebrać pilny telefon od jednego z moich przerozlicznych – co nie znaczy, że porozliczanych – zleceniodawców. A potem kolejnego. I kolejnego. A woman’s work is never done, co nie. I wtedy zrozumiałam, dlaczego wybrałam dla siebie Martę. No bo nie miał Chrystus racji i brzydko dziewczynę potraktował. Pamiętamy, jak było: Jezus zaszedł do wsi, a „tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu”. Siostra niewiasty, też niewiasta, Maria, usiadła u stóp Pana, podczas gdy Marta „uwijała się koło rozmaitych posług”. Trochę to się Marcie musiało wydać niesymetryczne, a może sama też by sobie posiedziała u stóp Pana, więc zapytała: „»Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła «. A Pan jej odpowiedział: »Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona«”. Toż to, mój Panie, bzdura.
Marta nie miała obowiązku formułować swoich wątpliwości precyzyjnie, ostatecznie mogła się po Bogu spodziewać ponadstandardowej empatii. Natomiast Jezus musiał już wtedy wiedzieć, że taki na przykład Napoleon trafi na karty podręczników do historii głównie dzięki cesze dla płci męskiej nietypowej, a będącej ewolucyjnie udowodnioną domeną kobiet: podzielności uwagi. Co więcej, niespełna dwieście lat po Napoleonie posunięty do granic osobowości mnogiej multitasking kobiecy zaczyna być gwarantem utrzymania państwa. Państwa typu Polska: wydaje się, że los tego kraju spoczywa w rękach kobiet, które muszą być w stanie rodzić dzieci, nie wychodząc z pracy, utrzymywać pozycję zawodową do – podobno wcale nie tak konstytucyjnego, jak się niektórym wydawało – 67. roku życia, równolegle robiąc za żłobek i przedszkole dla dzieci i dzieci swoich dzieci, odbierać telefony od zleceniodawców w trakcie uczenia córki nurkowania w aqualungu i, przede wszystkim, umieć docenić fakt, że ten zleceniodawca w ogóle dzwoni, bo wiadomo, że kobieta w wieku rozrodczym (obojętne, czy własnym, czy swojej córki, kobiety są jak króliki, mnożą się przez cały czas) jest dla pracodawców jak tykająca bomba. Z tymi wszystkimi paradoksami trzeba sobie skutecznie poradzić w dwadzieścia cztery godziny, bo, proszę sobie wyobrazić, kobieca doba ma tyle godzin co ludzka. Inna rzecz, że jeszcze za czasów dinozaurów doba miała zaledwie dwadzieścia dwie godziny, więc może nie powinnyśmy się skarżyć. Jest oczywiście taka możliwość, że już wtedy w Betanii Chrystus po prostu nie lubił Polski i nie sympatyzował z rządem Donalda Tuska, i zrobił małą dywersję na zaś. A o ileż lepiej by było, gdyby wtedy dopieścił Martę, a nie tę statyczną miągwę Marię.