Street art stał się w ostatnim czasie jeśli nie jednym z najważniejszych, to z pewnością jednym z najpopularniejszych kierunków w sztuce współczesnej. Masowe wręcz zainteresowanie publiczności i skupioną na nim uwagę światowych mediów zawdzięcza w dużym stopniu działalności i dokonaniom sztandarowego reprezentanta tego gatunku, Brytyjczyka Banksy’ego.
Również w Polsce od kilku lat panuje wokół street artu spore zamieszanie. Festiwale tej sztuki organizowane są w każdym większym mieście, szacowne galerie i domy aukcyjne wystawiają prace ulicznych twórców, jak kraj długi i szeroki powstają dziesiątki murali, wydawane są publikacje, odbywają się debaty, warsztaty i wykłady, w mediach co i rusz znaleźć można artykuł poświęcony temu zagadnieniu. Jednocześnie już w sferze definicyjnej panuje spore zamieszanie, pojęcia, takie jak street art, graffiti, sztuka uliczna, sztuka publiczna, urban art czy muralizm, stosowane bywają wymiennie, zaś genezę gatunku skrywa mgła nieporozumień i uproszczeń.
Dobry street art i złe graffiti?
W popularnych omówieniach najczęściej przyjmuje się, że na przełomie lat 60. i 70. XX w. w USA pojawiło się graffiti. Na ulicach zaczęli też tworzyć „zwykli” artyści, stosując podobne do grafficiarskich, nielegalne i anarchiczne strategie, i tak narodził się street art. Graffiti dotarło do Polski tuż po upadku komunizmu, na początku lat 90. XX w., zaś w nowym tysiącleciu, wraz z wybuchem popularności Banksy’ego, również i w naszym kraju pojawił się street art, czyli sztuka tworzona wprost na ulicy. To duże i najzwyczajniej nieprawdziwe uproszczenie.
Jeszcze do niedawna zarówno graffiti, jak i street art były działaniami spontanicznymi, oddolnymi i z reguły nielegalnymi, uznawanymi za wandalizm. W ciągu ostatnich czterech lat atmosfera wokół niektórych form malowania na ulicy zmieniła się w Polsce diametralnie, ale podział na „dobry street art” i „złe graffiti” ma się, nie bez racji, świetnie.
Problem polega na tym, że jedno bez drugiego praktycznie nie istnieje, a graffiti jest sztuką i wandalizmem jednocześnie, choć sami grafficiarze, zwłaszcza ci radykalnie nastawieni, bardzo niechętnie patrzą na traktowanie ich działalności w kategoriach artystycznych. Wolą postrzegać samych siebie jako rodzaj miejskich ninja, agentów chaosu śmiejących się w nos społeczeństwu i grających ponad jego głowami w sobie tylko zrozumiałą grę. Nazywanie ich „wandalami” przyjmują jako miły dla ucha komplement, a określenie „pseudografficiarze”, stosowane przez media w celu dyskredytacji ich twórczości, wywołuje salwy śmiechu. To właśnie owo brzydkie, nielegalne „pseudograffiti” jest istotą gatunku i jego siłą napędową. I to właśnie ta jego anarchistyczna energia udziela się street artowi i sprawia, że jest on tak atrakcyjny i pociągający. Warto też wspomnieć, że duża część twórców street artu wywodzi się ze środowiska graffiti, a wielu z nich ma wręcz podwójną tożsamość, pozwalającą na zachowania w stylu „Dr Jekyll i Mr Hyde”.