Jak Pan zapamiętał swój pierwszy kontakt ze sztuką?
Rok czy dwa po zakończeniu wojny mój ojciec, który był kupcem galanteryjnym jeszcze z czasów przedwojennych…
„Porębski i Zimler, obecnie Julian Rodziński” – jak można przeczytać na fotografii sklepu przy pl. Mariackim w Krakowie, zawieszonej w Pana pracowni.
Zgadza się. Ojciec przeczytał w „Dzienniku Polskim” informację o otwarciu Domu Jana Matejki przy Floriańskiej. I tak znalazłem się w muzeum, które dzisiaj mogłoby śmieszyć swoją staroświeckością (kilka sprzętów, szkice do Bitwy pod Grunwaldem, rekwizyty), ale dla mnie – wówczas sześcio- czy siedmiolet-niego chłopca – było miejscem, gdzie po raz pierwszy zetknąłem się z warsztatem malarza. I gdzie obudził się we mnie ten rodzaj wrażliwości, który ostatecznie doprowadził do tego, że wybrałem malowanie jako swój rodzaj odpowiedzi na to, co mnie otacza.
Pana rodzice mieli zainteresowania artystyczne?
Nie większe od innych ludzi, którzy wówczas przychodzili do bazyliki Mariackiej, by zobaczyć nawę główną, ogołoconą z ołtarza Wita Stwosza, wywiezionego przez Niemców w głąb Rzeszy. Oglądali pustkę, która widać przejmowała ich jakimś bólem… Moi rodzice byli wrażliwi na takie tematy nie tyle z racji odebranego wychowania czy edukacji – oni po prostu uważali, że należy zwrócić naszą, dzieci, uwagę na sztukę. Nawet jeśli nie żyje się dyskusjami o obrazach i architekturze na co dzień.
Wizyta w Domu Matejki to nie wszystko. Mniej więcej w tym samym czasie ojciec zabrał mnie i brata niemal na koniec świata, bo aż do Borku Fałęckiego – oddalonej od centrum dzielnicy na południu Krakowa, gdzie jeszcze przed wojną wybudowano kościół pw. Matki Bożej Zwycięskiej. Budowla, zaprojektowana przez inż. Tadeusza Ruthiego, uchodziła za nowoczesną. Faktycznie: bryła kościoła, m.in. za sprawą żelbetonowych filarów, była czymś zupełnie innym od tego, do czego przywykliśmy w starym Krakowie. Mojemu ojcu może się to nawet i nie podobało, niemniej zawiózł nas tam, by pokazać coś wówczas prekursorskiego.
Gdy zacząłem chodzić do szkoły, nie było tam przedmiotu, który później nazwano wychowaniem plastycznym. Ale były takie osoby jak o. Alan Chrząstek, franciszkanin, który uczył religii i podczas zajęć zaprowadził nas do bazyliki swojego zakonu przy pl. Wszystkich Świętych. W kaplicy Męki Pańskiej wisiało od 1946 r. czternaście stacji Drogi Krzyżowej, malowanych przez Józefa Mehoffera od 1933 r. Ojciec Chrząstek objaśniał nam te przejmujące obrazy wyniszczenia i sponiewierania człowieczeństwa Chrystusa, ale zwracał też uwagę np. na zmieniającą się na obrazach aurę – od niemal pogodnej z pierwszej stacji, do posępnej i tajemniczej, im bardziej przybliżaliśmy się do śmierci Zbawiciela. Po raz pierwszy w naszym polu widzenia znalazł się fakt kadrowania twarzy, co zastosował Mehoffer. Zobaczyliśmy Drogę Krzyżową niepozbawioną wizji artysty, która pozwoliła mu „zobaczyć” Jezusa czyniącego znak krzyża (jak my sami w chwilach ciężkiej próby!) w trakcie przygotowań poprzedzających przybicie Go do krzyża. O. Chrząstek opowiadał to zaledwie kilkuletnim dzieciom, w jednakowym stopniu wprowadzając nas w największe tajemnice wiary, jak sztuki.