Nie tylko z tej oczywistej przyczyny, że pierwsze 20 lat życia spędziła Hennelowa w Wilnie. Przede wszystkim dlatego że uchodźcy z Wilna (Stanisław Stomma, Antoni Gołubiew, Paweł Jasienica) stali się po zakończeniu wojny trzonem wydawanego w Krakowie „Tygodnika Powszechnego”. A wreszcie i dlatego że gdy po roku 1989 skończyły się ograniczenia cenzuralne, Wilno stało się w publicystyce Hennelowej tematem ważnym i najbardziej ze wszystkich osobistym.
Krawiec Józef Golmont
Na początku są jednak zawsze rodzice. „Dedykuję ją – pisała Hennelowa w przedmowie do swej ostatniej książki – pamięci mego Ojca. Jego Kościół był Kościołem niewzruszonej wiary, za którą nie należy się ani premia, ani pociecha, ani satysfakcja – tak jak za życie. Poza nią nie istniało nic, czym warto byłoby się przejmować. Jego wiara to było powietrze, którym Kościół oddycha, Kościoła krwiobieg, bicie serca i puls. Kto czeka nagrody za to, że oddycha i że bije mu serce? I kto oczekuje czegoś innego niż życia?”
Mało jest świadectw, które miłość do zmarłego rodzica formułowałyby w postaci emocji o takim natężeniu i o takiej zarazem wewnętrznej dyscyplinie – przechodzącej w formę matematycznej wręcz lapidarności. W istocie jednak: matka (Jadwiga z Jachimowiczów) odumarła Józefę w wieku niemowlęcym, funkcję matki spełniał zaś właśnie ojciec Józef Golmont (wraz ze swą siostrą Emilią). Tradycje rodzinne Hennelowej były jednak odmienne niż ludzi tworzących „Tygodnik”, a wywodzących się zazwyczaj z ziemiańskich dworków nad Wilią, Niemnem i Niewiażą.
Józef Golmont był krawcem, specjalizował się w szyciu księżowskich sutann. Demokratyzm pojęć, współczucie dla biedy łączyły się tu z poczuciem osobistej godności i Hennelowa nieprzypadkowo wspomina, że gdy jej ciotka zwracała się do kogoś per „pani dziedziczko”, ją – nastolatkę – „trafiał na to szlag”. Józef Golmont mieszkał w Wilnie przy ul. Zamkowej 8. Był to „od zawsze” dom należący do kurii rzymskokatolickiej – w roku 1869 zmarł tu ostatni ordynariusz skasowanej przez carat diecezji mińskiej Adam Wojtkiewicz. Gdyby z tego domu iść dziś jeszcze ulicami Zamkową i Wielką w stronę Ostrej Bramy, mija się po prawej stronie unicki klasztor Bazylianów, po lewej zaś – prawosławny sobór św. Ducha, z relikwiami – pierwszych w historii Wilna – męczenników za wiarę chrześcijańską. Męczenników prawosławnych. Bo też wileński katolicyzm był z jednej strony „twierdzą obronną” (zwłaszcza przez dziesięciolecia rosyjskich prześladowań), z drugiej jednak – zjawiskiem nieustannie konfrontującym się z innymi religiami, zwłaszcza właśnie z prawosławiem. Wyznawana wiara nie miała w Wilnie statusu jedyności.
Toteż jej oblicze było zwykle odległe od postaw nacjonalistycznych. Działo się tak nawet w przypadku wileńskich biskupów – takich jak Jerzy Matulewicz. „W naszym domu – pisała o nim Hennelowa – zawsze się go wspominało, i jako hierarchę wrażliwego na potrzeby innych (co wcale, wtedy zwłaszcza, normą nie było), i jako człowieka pojednania (…) próbującego być zarazem Polakiem i Litwinem, a odrzuconego przez obie strony”. Na dziedzictwo Matulewicza mogła zaś nałożyć się tradycja międzywojennej działalności Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie” – działalność tak odległa od nacjonalizmu, że w ewolucji ideowej niektórych członków okazała się możliwa (jak w przypadku Henryka Dembińskiego) nawet opcja komunistyczna. Wszyscy jednak młodzi wileńscy katolicy z „Odrodzenia” wykazywali społeczny radykalizm („serce nam biło do Żeromskiego” – wyzna po latach Stomma) oraz swoisty antyklerykalizm (powszechnie krytykowali wznoszony przez następcę Matulewicza Romualda Jałbrzykowskiego pałac biskupi). W niczym to nie szkodziło wileńskiej pobożności. Była ona – wspomina Hennelowa – „bardzo przeżywana i bardzo pokorna”.