Choroba, jedzenie i czytanie – któż z nas, robiących mniej lub bardziej „w słowie”, nie pamięta z dzieciństwa tych wspaniałych (wydłużonych niczym napięta do granic wytrzymałość struna) dni, gdy przeziębieni, otoczeni kubkami herbaty z cytryną, pomarańczowymi opakowaniami chlorochinaldinu i stertami książek, czytaliśmy bez pamięci. Świat z perspektywy łóżka był bezpieczny i oswojony, choroba – wiadomo – uleczalna, czytanie (jak to dzisiaj widzę) niewinne i w bezbronności swojej niepowtarzalne. Opis tego doświadczenia znajduję także w nowej książce Marka Bieńczyka – „(…) leży się, czyta i je, i wszystko tak nadzwyczajnie smakuje” – pisze autor Terminalu, wspominając epifanijne momenty własnego dzieciństwa. Mówiąc „wszystko”, pisarz ma na myśli nie tylko kanapki z rzodkiewką, posypaną błyszczącymi drobinami soli, ale także doświadczenie lektury: „śniadanie składało się z chleba i papieru, jedno nie szło bez drugiego, apetyt był wspólny, nie było różnicy, jeść i czytać, wychodziło na jedno”. Przywołuję fragmenty tekstu Gruba nie tylko dlatego, że w najnowszym zbiorze esejów Bieńczyka należy on do najważniejszych (niby o lekturach, a przecież o matce; nic nowego, Barthes też niby pisał o fotografii), ale dlatego, że wyimki te mówią wiele o jego (Bieńczyka) pisarstwie: rozpiętym pomiędzy zmysłami a erudycją, łączącym, zdawałoby się, przeciwstawne żywioły i nieustannie poszukującym czegoś, co jest po stronie życia.
Jabłko Olgi, stopy Dawida – dychotomia zaznaczona jest już w przywołującym biblijne skojarzenia tytule. Ona po jasnej stronie mocy, on już przekroczył smugę cienia, ona jeszcze „przed”, on już wyraźnie „po”, ona zastygająca w podszytym błogością stuporze, on nieustannie w ruchu, gotowy do ucieczki. A jednak, jeśli się dobrze przyjrzeć, trudno potraktować tych dwoje jako dokładne antytezy – z fabularyzowanych fragmentów, którymi Bieńczyk inkrustuje swoje eseje, wyłania się obraz egzystencji wypełnionych doświadczeniami niejednorodnymi, wzajemnie się przenikającymi: „(…) smutek, zachwyt i smak mieszały się ze sobą”. W prozie warszawskiego pisarza jest podobnie – Bieńczyk kolekcjonuje smaki, ale i nie wypiera się smutku, zachwyca się, ale i pogrąża w melancholii, serwuje asa, ale i wyrzuca na aut. A wszystko po to, by dotknąć, choć na chwilę, trzonu naszego istnienia, by wetknąć słowo w najgęstszą istotę rzeczy. Bo wtedy świat zamiera, staje się bardziej pewny i rzeczywisty, układa się w swoich ramach i trwa przez okamgnienie jako przestrzeń bezpieczna lub (ujmując rzecz od innej strony) obszar narodzin sensu. Wznieść fundamenty i, poprzez mozolną pracę interpretacji, za wszelką cenę utrzymać piłkę na boisku, ocalić (choć na moment) trwałość budowanego na piasku zamku – oto jest stawka, o którą gra Marek Bieńczyk.
Wiele tematów w najnowszym zbiorze esejów to wątki znane z jego wcześniejszych książek – hermeneutyka twarzy, ulubieni pisarze, książki pierwsze, futbol. Gdzieś spomiędzy nich wylewa się czarny atrament melancholii, której obecność w pisarstwie Bieńczyka należałoby opisać, sięgając po kategorię powrotu wypartego. Refleksja melanchologiczna pojawia się tu bowiem dość regularnie i nawet jeśli nie dominuje w poszczególnych szkicach (żaden z tekstów nie został czarnej żółci w całości poświęcony), to jest dla pisarstwa autora Przejrzystości tym, czym dla Alberta Camusa próba odrzucenia buntu: dowodem na to, że nie sposób uwolnić się od natury.