Często w dyskusjach o rozwoju i krajach rozwijających się używa się ogólnego określenia „kraje Południa”. Czy sądzi Pani, że kraje Afryki, Ameryki Południowej i południowej Azji mają rzeczywiście jakiś wspólny mianownik?
Południe może nie jest najbardziej precyzyjnym określeniem, ale na pewno kraje, o których mowa, mają dużo wspólnego, ponieważ dzielą podobną historię. Ich obecna sytuacja wyrosła z przeszłości naznaczonej kolonizacją. „Kraje Południa” tak samo w Afryce, jak i w Azji miały problemy związane z uzyskaną niepodległością i uprzemysłowieniem. Teraz podążają różnymi ścieżkami i nie należy spłycać różnic między nimi, jednak na początku drogi rozwoju, czyli w latach 50. dwudziestego wieku, ich sytuacja była bardzo podobna, co w dużym stopniu ukształtowało problemy, z jakimi się dziś borykają.
Mówi Pani o różnych ścieżkach, którymi podążają kraje rozwijające się. Kto Pani zdaniem ustala priorytety rozwojowe dla tych państw?
Kwestia wskazywania kierunku jest rzeczywiście złożona. W latach 50. w teorii i w praktyce głównym rozgrywającym było państwo. W późniejszych latach państwa straciły swoją pozycję z powodu neoliberalizmu rozprzestrzeniającego się bez żadnych ograniczeń, Konsensu Waszyngtońskiego i wszystkich tych politycznych i ekonomicznych sposobów na organizowanie gospodarki na poziomie globalnym. Teoria neoliberalizmu zakłada, że to wolny rynek powinien być główną siłą ekonomiczną i stosunkowo łatwo osiągnął on taką pozycję. Okazało się jednak, że ta sytuacja niekoniecznie przynosi dobre rezultaty. Coś musiało się zmienić, ale zgodnie z zasadami neoliberalizmu państwo nie powinno za bardzo ingerować w sprawy gospodarcze. Dlatego pojawiła się na arenie jeszcze inna siła – organizacje międzynarodowe, czyli wysłannicy zewnętrzni, tacy jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Organizacja Narodów Zjednoczonych. Natomiast wewnątrz państw ustalanie priorytetów rozwojowych zostało przekazane organizacjom pozarządowym, co miało czasem dobre, czasem złe skutki.
Organizacje międzynarodowe, o których Pani mówi, reprezentują głównie perspektywę Zachodu. Czy zgodzi się Pani z tezą, że udzielana przez dziesięciolecia pomoc rozwojowa była nieskuteczna? Jeśli tak, czy Zachód wyciąga z tego jakieś wnioski?
Tak naprawdę nie wiemy, jak bardzo nieskuteczna była ta pomoc. Nie da się ukryć, że była często wykorzystywana jako narzędzie władzy, używano jej, żeby wywierać naciski polityczne, ale mimo wszystko miała też pozytywny wymiar, którego nie można ignorować. Na pewno poprawił się dostęp do opieki medycznej i edukacji. Oczywiście po szeroko zakrojonej pomocy, jaka została udzielona krajom Afryki i Azji, mogliśmy spodziewać się lepszych rezultatów. Być może niepowodzeń było tak dużo, że sukcesy są mało widoczne. Patrząc z innej strony – to też prawda, że spośród krajów rozwijających się najlepiej radzą sobie te, w których pomoc zewnętrzna nie była znacząca. Chiny osiągnęły swoją pozycję bez wsparcia z Zachodu, podobnie jak Indie albo inne kraje południowo-wschodniej Azji – jedyna pomoc płynęła tam ze Stanów Zjednoczonych w latach 50. w ramach zapobiegania komunizmowi, ale później te państwa same stanęły na nogi. Mimo to nie jestem zwolenniczką rezygnowania z pomocy rozwojowej. Należy ją jedynie dobrze ukierunkować. Nie stosować jej jako narzędzia kontroli, ale upewnić się, że trafia do tych, którzy jej potrzebują.