Kiedyś dawno, dawno temu – już nie pamiętam kiedy – targowałem się z arabskim kupcem. Cóż w tym niezwykłego? Handryczenie się o cenę jest na Bliskim Wschodzie przyjętym powszechnie obyczajem, a nawet obowiązkiem; ma wymiar nie tyle handlowy, ile towarzyski. Pozwala nawiązać osobisty kontakt między targującymi się stronami, a czasem wręcz się zaprzyjaźnić. Jakże sucha i zdehumanizowana wobec tego bogactwa jest bezosobowa procedura transakcyjna uprawiana przez ludzi Zachodu! Dopiero po przekroczeniu Alp Dynarskich, a najlepiej po przepłynięciu Morza Śródziemnego handel staje się częścią antropologii kulturowej, a nie trywialnej ekonomii. Zarówno kupujący, jak sprzedający mają okazję do zademonstrowania inteligencji, osobowości, zasobu słownictwa, zdolności aktorskich i wszelkich innych talentów. Tak jak paw roztacza przy byle okazji kolorowy pióropusz swego ogona, tak kupiec puszy się i wznosi na wyżyny oratorskiego kunsztu niezależnie od tego, czy transakcja dojdzie do skutku. Dlatego nie powinno dziwić, że nie pomnę także, co było jej przedmiotem. Przecież to tak mało ważne, kiedy liczy się sztuka!
– Tyle a tyle! – powiedział kupiec po dłuższej już, ale coraz bardziej rozgrzewającej serce grze wstępnej.
Stanąłem na wysokości zadania, odgrywając – choć na pewno gorzej niż on – paroksyzm wzgardliwego śmiechu:
– Chyba kpisz! Żądać tak wiele za byle marnotę?
– To najlepszy towar na tym bazarze! – teraz on wznosił się na wyżyny sztuki w roli obrażonej, ale wciąż chętnej niewinności. – Ty nawet, przyjacielu, nie wiesz, jak ja się staram. Jak troszczę się o takich jak ty. Zrozum, że dopiero posiadając na własność tak piękny przedmiot, warto żyć i cieszyć się światem!
– Troszczysz się tylko o zarobek, cieszysz pieniędzmi i po to żyjesz! – burknąłem nieuprzejmie.
– Żyję dla zadowolenia moich klientów! – zawołał dotknięty w swym bazarowym honorze. – To jest sens mojego życia!
– To mi powiedz, ale bez zgrywy, po co naprawdę żyjesz. Jaki w tym sens? – spytałem w zupełnie innej konwencji.
To był niewybaczalny błąd, bo bez żadnego powodu wykroczyłem poza dozwolony tok bazarowego spektaklu. Czar prysnął.
– O sens życia pytasz… – wybąkał jeszcze skonfundowany. – Ale jakim prawem?! – wrzasnął. – Kto cię do tego upoważnił? Chciałeś podstępnie zdobyć moje zaufanie, aby mnie potem ośmieszyć! – darł się, a wokół narastało nieprzyjazne zbiegowisko.
Prysnąłem, bo rozeźlony Arab chętnie chwyta za nóż. Nie wiedziałem jeszcze, że to też najczęściej na niby.
Zadbaj, aby jej mąż tego nie widział…
Naukę w niższych klasach szkoły podstawowej pobierałem w mniej zniszczonej dzielnicy dopiero co odzyskanego Gdańska, pięknie nazwanej Wrzeszczem. Dopiero potem Günter Grass napisał: „Jeśli zdarzyło się cokolwiek, zdarzyło się to we Wrzeszczu”. W owych chłodnych i głodnych latach powojennych w szkołach była jeszcze religia, nim ją wkrótce usunęli coraz śmielej szarogęszący się komuniści. Wbijała ją nam do tępawych główek dziecięcych sroga pani katechetka, rodowita Kaszubka rozmiłowana w porządku i dyscyplinie, niegardząca drewnianą linijką jako nie tyle pomocą, ile raczej przemocą dydaktyczną. Pamiętam, jak kazała wykuć na pamięć taki oto ważny werset z ówczesnego katechizmu: