Wśród wymienianych przyczyn obserwowanego stanu powracają takie, jak, obniżenie intelektualnego poziomu debat toczonych dziś na katolickich uczelniach i na łamach opiniotwórczych pism, niewielki pluralizm mediów katolickich i zawężanie listy problemów podejmowanych przez Kościół do kwestii związanych z etyką seksualną czy sprawami majątkowymi.
W czasach PRL-u Kościół przez sporą część społeczeństwa postrzegany był jako symbol jakości. W warunkach demokracji, gdy większość podstawowych praw człowieka, których respektowania Kościół wcześniej pryncypialnie się domagał, jest już uznawana, jego pozycję i autorytet buduje raczej waga moralnego świadectwa, chrześcijańskiego zaangażowania w pomoc potrzebującym, a także siła intelektualnych argumentów pokazujących, że w chrześcijaństwie można szukać rozwiązań problemów współczesnego człowieka i świata.
Jakaś część polskich hierarchów wciąż zdaje się tego nie doceniać: „Jak mam rozmawiać z człowiekiem przekonanym, że Boga nie ma? To różne języki” – mówił w ostatnim wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” bp Wiesław Mering. A przecież wystarczy wspomnieć, że bez otwarcia na język pogańskich filozofów nie byłoby zachodniej teologii, chociażby św. Tomasza z Akwinu, że znacząca część doktryny katolickiej kształtowała się właśnie w sporze z tymi, którzy myślą inaczej.
Z kolei abp Józef Michalik wyznał niedawno, że słabość katolicyzmu otwartego wynika m.in. z braku ciągłości pokoleniowej w ramach tej formacji. Rzeczywiście, być może w ostatnim dziesięcioleciu zabrakło wyraźnego głosu pokolenia obecnych czterdziestolatków. Dziś jednak sytuacja zdaje się powoli zmieniać. Coraz częściej w ważnych dla Polski i Kościoła sprawach słychać także głos świeckich katolików o poglądach liberalnych bądź liberalno-lewicowych, zdolnych do budowania wspólnego języka z ludźmi spoza Kościoła i szukania wraz z nimi kompromisów w ważnych kwestiach społecznych czy politycznych. To ważne, ponieważ wydaje się, że na braku dialogu jak na razie najwięcej stracił Kościół.