Polityczna eschatologia, czyli o bezradności liberałów
Jak radzi sobie liberalny dyskurs w Polsce Anno Domini 2011, niemal rok po politycznym wstrząsie, jakim była katastrofa smoleńska? Aby zrozumieć dzisiejszą kondycję „polskiego liberalizmu” warto przede wszystkim przyjrzeć się pokrótce bardziej dalekosiężnym konsekwencjom smoleńskiej tragedii. Na poziomie czysto politycznym oznaczała ona coś, co gdzie indziej nazwałem „minipowrotem historii”[1], powrotem tego, co nieprzewidywalne i pozostające całkowicie poza naszą kontrolą. Tego, co zaburza stabilny polityczny układ i przekreśla wszelkie strategiczne kalkulacje. Z jednej strony najważniejsza opozycyjna partia straciła sporą część swojego kierownictwa, a z drugiej – kandydatowi Platformy, pewnie zmierzającemu do zwycięstwa i otoczonemu całkowicie bezpiecznym, jak się wydawało, postpolitycznym kokonem ochronnym wytwarzanym przez własną partię i popularnego premiera, wyrósł nagle rywal znacznie groźniejszy od skazanego na porażkę Lecha Kaczyńskiego. PO w końcu wygrała, ale zwycięstwo do ostatniej chwili nie było pewne.
W aspekcie metapolitycznym z kolei nastąpiła pewnego rodzaju konsolidacja twardego dyskursu prawicowego wokół postaci zmarłego prezydenta i „prawdy o Smoleńsku”, która stała się niewzruszonym dogmatem na długo przed ogłoszeniem jakichkolwiek wyników śledztwa. Dyskurs ten jednoczy rozmaite stanowiska: od radiomaryjnego narodowego ofiarnictwa szermującego tradycyjną wizją polskiej krzywdy, którą wyrządzają „obcy”, aż po postromantyczną i nihilistyczną z ducha apologię heroicznej śmierci w stylu Kinderszenen Jarosława Marka Rymkiewicza, powierzchownie tylko przystrojoną w patriotyczne szaty. Katastrofa smoleńska nadała temu heterogenicznemu zlepkowi emocji i argumentów eschatologiczną powagę. Sam fakt niespodziewanej i gwałtownej śmierci, będącej autentyczną tragedią konkretnych ludzi, stał się potężnym paliwem napędowym dla antyliberalnego nurtu. Nie chodzi nawet o błyskawiczną i w gruncie rzeczy nieuchronną operacjonalizację katastrofy na potrzeby bieżącej polityki, ale o pojawienie się w publicznym obiegu innego poziomu sensu, wytwarzającego specyficzne emocje, które niejako uszlachetniały mocno nawet wątpliwe postawy i argumenty. Być może ostatecznie nie przełoży się to na żadne polityczne zdobycze i racja będzie po stronie komentatorów, którzy uważają, że PiS zamienione w „sektę smoleńską” czeka nieuchronna katastrofa. Ważniejsze jest jednak to, że dyskursowi liberalnemu po raz kolejny wyrósł twardy i niebezpieczny rywal.
Niebezpieczny przede wszystkim dlatego, iż liberalne myślenie pozostaje osobliwie bezradne wobec rzeczy ostatecznych i prowokowanych przez nie emocji. Zwykle brak mu nawet języka, który mógłby artykułować specyficzne wyższe sensy związane ze śmiercią, tragedią, ostatecznym zerwaniem. Marcin Król pisał kilka lat temu znakomicie o „bezradności liberałów”, którzy wyraźnie nie radzą sobie z takimi zjawiskami jak wojna czy terroryzm, z konfliktami, które wyzwalają skrajne społeczne napięcia. Liberalizm ze swoją wiarą w kompromis, w możliwości symbolicznego przepracowania konfliktu poprzez racjonalną dyskusję słabo radzi sobie z tego rodzaju zjawiskami. Tymczasem katastrofa smoleńska, toutes proportions gardées, należy właśnie do tego rzędu zjawisk – oznaczała ona bowiem wtargnięcie do publicznego dyskursu czegoś, co liberalny rozum może co najwyżej zakwalifikować jako irracjonalne, znajdujące się poza uniwersum rozumnego dyskursu nastawionego na kompromisowe rozwiązania. Ta bezradność była dobrze widoczna w okresie tuż po katastrofie prezydenckiego samolotu, a pewne istotnie jej symptomy można zaobserwować właściwie do dziś. Media będące tradycyjnymi przekaźnikami liberalnego dyskursu (TVN, „Gazeta Wyborcza”) uczestniczyły w żałobnej celebracji, ale w ich przypadku było to tak sztuczne, że ocierało się wręcz o autoparodię. Potem, po zrzuceniu nieznośnie sentymentalnego żałobnego gorsetu, katastrofa niemal natychmiast stała się kolejną „techniczną” kwestią, sprawą, którą należy obiektywnie i bez emocji wyjaśnić, koncentrując się na przyczynach, starannie unikając moralnych kategorii i ocen. Kryła się za tym rzecz jasna trzeźwa polityczna kalkulacja, zbieżna ze strategią rządu Tuska: nie dawać do ręki argumentów drugiej, antyliberalnej stronie, która natychmiast nadała wydarzeniu wiele symbolicznych sensów. Problem w tym, że gdy chodzi o zagospodarowywanie społecznych emocji, „odczarowana” narracja mówiąca o „bezsensowności” katastrofy, a niekiedy otwarcie ją bagatelizująca, spychająca do poziomu zwykłego faktu czy przypadku, koniec końców jest słabym przeciwnikiem dla opowieści korzystających z całego bogactwa polskiego imaginarium patriotyczno-cierpiętniczo-romantycznego: zestawiających Smoleńsk z Katyniem, heroizujących (niektóre przynajmniej) ofiary katastrofy i umieszczających je w panteonie narodowych męczenników. Zwłaszcza, gdy „obiektywne wyjaśnianie” okazuje się – jak w przypadku smoleńskiego śledztwa – frustrująco trudne.