Papierowy bandyta (1974) to tytuł słynnej i zasłużonej książki Janusza Dunina o literaturze popularnej i masowej, której to narodziny zawdzięczamy przemianom społeczno-politycznym końca XIX w. Powieści brukowe, romanse i kryminały traktowane były przez zaniepokojonych intelektualistów jak prawdziwe zagrożenie. Edukowane z takim trudem masy niekoniecznie sięgały po literaturę tendencyjną i dydaktyczną, z jakiegoś powodu wolały rozrywkę, kicz lub przesadnie udramatyzowaną, nierealistyczną tandetę. Brukowe powieści, w ocenie specjalistów, dokonywać miały zamachów na dusze czytelników i czytelniczek, siać w nich spustoszenia nie do nadrobienia. Dlaczego jednak „bandyta” pojawia się tutaj zamiast starego, dobrego „zbójcy”? Różnica między książką zbójecką a bandycką jest niby subtelna, ale jednak wyraźna. Inaczej mówiąc: klasowa. Gdy Pustelnik / Gustaw z IV części Dziadów (1823) ciska świecką „książką zbójecką”, wyrzeka przy tym, że to „młodości mojej niebo i tortury! / One zwichnęły osadę mych skrzydeł / I wyłamały do góry”. Zbitemu z tropu Księdzu podaje skutki uboczne lektury: utratę kontaktu z rzeczywistością, nieznośne tęsknoty i „bujanie w zmyślonym przez poetów niebie”. Cóż, z pewnością nie byłoby to możliwe, gdyby poszkodowany przez literaturę chłopak był niewykształcony. Zwłaszcza znajomość języków obcych (niemiecki! francuski!) naraziła go na szwank; okazało się bowiem, że czytane w oryginale Cierpienia młodego Wertera i Nowa Heloiza to śmiertelna prawie trucizna (uszczerbek na zdrowiu psychicznym, utrata sensu życia, fizyczne niedomagania wywołane przez poszerzenie horyzontów, wywołanie pragnień nie do zaspokojenia). Z relacji obsypanego liśćmi i suchymi gałązkami Pustelnika wynika, że owe zbójeckie książki to opium dla wykształconej młodzieży; niewykształcona powinna zatem czuć się w miarę bezpiecznie. Może i tak było w pierwszej połowie XIX w., ale później sytuacja zaczęła się zmieniać.
Książki jednak dzielą
Swoje trzy grosze dołożyła do całej sprawy Stefcia Rudecka, bohaterka Trędowatej Heleny Mniszek (powieść ukazała się w 1909 r. i od tamtej pory jest jedną z najbardziej wpływowych, słynnych i niesławnych zarazem książek napisanych w języku polskim). Panna Rudecka podjęła się pracy guwernantki nie z powodów ekonomicznych, ale by zająć czymś skołatane nerwy (praca ma być lekarstwem na zawód miłosny). Posada w Słodkowcach to dla niej wyzwanie. Stara się nakłonić o włos młodszą podopieczną (relacja między nimi wystylizowana jest na różnicę co najmniej dekady, Rudecka niemalże pozuje na pannę w latach, zagrożoną staropanieństwem) do odkładnia na bok lektur, które zaszkodziły Gustawowi / Pustelnikowi. Panna Rudecka, ze wszech miar porządna ziemianka, próbuje namówić Lucię do czytania klasyki narodowej. Stefcia nie tylko martwi się, że Lucia wpadnie w moralne tarapaty przez kontakt z przebojami francuskiej prozy (czyli zapragnie zrealizować to, o czym czyta). Sprawa okazuje się poważniejsza, bowiem czytanie w projekcie Rudeckiej ma być elementem edukacji patriotycznej, nie sentymentalnej. Waldemar Michorowski (ordynat i niedoszły mąż Rudeckiej) gotowy jest na prośbę Stefci uzupełniać braki w bibliotece Idalii Elzonowskiej (matki Luci, a jego kuzynki) i dostarczyć nie tylko Lama z Mochnackim, ale również Skargę, Reja i Kołłątaja. Jakaż to gratka dla nastolatki zaczytującej się w Zoli! Stefcia stawia jednak sprawę jasno: literatura narodowa to podstawa zdrowego wychowania, zaś fascynacja cudzoziemszczyzną grozi zepsuciem. Lucia obficie korzystająca z biblioteki matki (pani Idalia całymi daniami czytała nie tylko Zolę, ale i Rousseau, Dumasa, Bourgeta, a nawet Rochefoucaulda i Chateaubrianda; w całym tym arystokratycznym domu nie było ani jednej książki napisanej po polsku) łatwo daje się zwieść Prątnickiemu, kreaturze mającej na sumieniu spokój ducha Stefci. Zadanie, jakie stawia sobie Rudecka, polegać ma na reedukacji Luci, a reedukacja ta zabarwiona jest na biało-czerwono.