Jan Bajtlik: Miałem w dzieciństwie problemy z czytaniem, więc nie za bardzo to lubiłem.
Małgorzata Szumna: To interesujące, bo Twoje prace są dość „tekstocentryczne”.
Do liceum miałem poważne problemy z koncentracją, dlatego okres edukacji wczesnoszkolnej, kiedy na co dzień pracujemy z tekstem, był dla mnie męczarnią. Nie należałem do dzieci, które czytają od czwartego roku życia. Rejestrowałem świat plastycznie – łatwiej przyswajałem obraz niż tekst.
Ten rodzaj wrażliwości przerodził się jednak w skrystalizowane zainteresowania. Projekt jednej z Twoich książek – Sztuki latania – powstał kiedy byłeś jeszcze w liceum. Dlaczego tak wyraźnie nastawiłeś się na twórczość dedykowaną dzieciom?
Kiedy miałem osiem albo dziewięć lat, poznałem Józefa Wilkonia i to spotkanie było dla mnie kluczowym doświadczeniem. Odbyło się podczas audycji poświęconej ilustrowaniu książek dla najmłodszych w Radiu Bis, w którym wtedy mój tata prowadził programy popularnonaukowe. Po audycji pokazałem Wilkoniowi moje rysunki przedstawiające Indian, piratów, tarantule, stacje kosmiczne oraz pierwsze próby martwych natur czy „studium” postaci. Od tamtej pory jeździłem systematycznie do jego domu, pracowni w Zalesiu pod Warszawą. Do czasu rozpoczęcia studiów na ASP spędziłem tam sporo czasu malując, rysując i pomagając mu w pracy nad rzeźbami. Wilkoń zwrócił moją uwagę nie tylko na ilustrację, ale spowodował, że gdy byłem w liceum, zacząłem interesować się projektowaniem książki a potem szerzej rozumianym projektowaniem graficznym. Całe gimnazjum i liceum chodziłem na zajęcia z rysunku, malarstwa, rzeźby i kompozycji do Atelier Foksal, gdzie miałem wspaniałych pedagogów a najwięcej pracowałem tam z Teresą Starzec, Andrzejem Bielawskim i Jarkiem Lustychem. Zawdzięczam im tak samo dużo jak Wilkoniowi, który cały czas był moim głównym mentorem. Chodziłem do niego na przeglądy również podczas studiów. Poza tym, oczywiście, wszystko to co dzieje się wokół pracy, długie gawędy Józka, wspólne gotowanie, włoskie wino… Jednak podpatrywanie jego warsztatu od środka wywarło na mnie duży wpływ.
Wpływ na myślenie o relacji między obrazem a tekstem czy też na sposób konstruowania obrazu, kształt projektów?
Na to było wtedy chyba za wcześnie, na pewno nie w takim stopniu, jak wówczas kiedy poszedłem na ASP i poznałem inną szkołę: pracownię projektowania książki prof. Macieja Buszewicza i pracownię grafiki wydawniczej prof. Lecha Majewskiego. Wilkoń często miał odmienne podejście w kwestiach projektowych. Dla mnie jest przede wszystkim malarzem. To niesamowita postać – mój mistrz. Jednak gdy rozmawiamy stricte o projektowaniu, nasze drogi często się rozchodzą ze względów np. pokoleniowych i technologicznych. Dziś raz na jakiś czas pokazuję mu swoje prace, bardzo wiele mnie nauczył: wartości artystycznych, procesu pracy, czyli rzeczy, które są trudne do przekazania podczas edukacji, bo wydarzają się przede wszystkim między ludźmi. Pracownia Buszewicza i Majewskiego to był nie tylko warsztat, ale przede wszystkim myślenie, gdzie jedną z najważniejszych rzeczy jest to, że nie ma rozdzielenia na tekst-typografię i obraz-ilustrację. To idzie w parze i dopełnia się na różnych poziomach. Ważne jest też, jak świadomie grać wyborem, jakie sztuczki stosować, w jaki sposób i co możemy przekazać słowem, a co obrazem, tworząc nową wartość.