Monika Świerkosz: W 2011 r. „Gazeta Wyborcza” opublikowała Twój list skierowany do posłanki Beaty Kempy, zapowiadającej wówczas inwigilację polskich uniwersytetów pod kątem szerzenia przez niektórych wykładowców „ideologii gender”. Jako doktor związany z UAM w Poznaniu i trener antydyskryminacyjny, podpisany z imienia i nazwiska, w liście utrzymanym w konwencji donosu na siebie samego przyznałeś się do prowadzenia kursów akademickich i warsztatów inspirowanych teoriami genderowymi i feministycznymi. Co Cię skłoniło do opuszczenia w miarę bezpiecznej przestrzeni nauki i wejścia w niezwykle już wówczas zideologizowaną przestrzeń debaty publicystycznej toczącej w zupełnie nienaukowy sposób spory o płeć?
Maciej Duda: Mówisz „wszedłem”, a ja nie jestem pewien, czy rzeczywiście wkroczyłem w tę przestrzeń jako podmiot. To oczywiście była moja decyzja, ale powiedziałbym, że zostałem wchłonięty przez mainstream, podobnie jak prze chwycony przez niego został feminizm i gender. Po przeczytaniu kolejnego tekstu o tym, czym rzekomo gender jest, zrozumiałem, że dotyczy mnie to już bezpośrednio, coś się odbywa niemalże na moim ciele. Bez mojej zgody. W takim przypadku teorię, akademickość musiałem zostawić na boku. Wiedziałem, że nie jestem podmiotem tych dyskusji, tylko przedmiotem stwarzanym przez kogoś, kto nie wie, o czym mówi i projektuje na mnie swoje stereotypy. Wtedy też poczułem, że mój feminizm przestał być wyłącznie intelektualny. Choć w samym liście donosie ten teoretyczny background wybrzmiał dość mocno na poziomie ironii.
Najwyraźniej jednak różnica płci (choć nie tylko ta) nie zadziałała tu retorycznie na Twoją niekorzyść. Byłeś młodym mężczyzną, kierującym swój list do kobiety i zabierającym głos w sprawach seksualności, ciała, wychowania, a więc tematów uznawanych raczej za domenę kobiet. W jednym z programów telewizyjnych Beata Kempa bezwzględnie to wykorzystała, wchodząc w rolę kobiety obrażonej przez pozbawionego kultury i szacunku młodzieniaszka.
To fakt. W mediach występowały wówczas przede wszystkim kobiety i spierając się między sobą, retorycznie odwoływały się do własnego macierzyńskiego doświadczenia. Rywalizowały o puchar lepszej matki, która nie zrobiłaby tego czy tamtego swojemu dziecku. Tę metaforę przenosiły na naród. Wobec mężczyzny nie mogły użyć takiego argumentu. Beata Kempa (zresztą nie tylko ona) zastosowała wobec mnie inną strategię: sięgnęła po pojęcia ze słownika feministycznego – takie jak walka z przemocą, molestowanie, walka o równość, dyskryminacja – po to, by dołożyć swojemu przeciwnikowi w sporze. Innymi słowy, odwołała się do feministycznych zdobyczy, przejęła feministyczne narzędzia krytyczne i za ich pomocą chciała walczyć z równością. Jednocześnie, przyjmując rolę „kobiety zaatakowanej” przez mężczyznę, chciała wejść w „męskie spodnie” albo wcielić się w figurę mistrza: pouczała mnie, strofowała, wskazywała na moje nieobycie z mediami, dewaluowała doświadczenie naukowe, prawdopodobnie nie zdając sobie z tego sprawy, podważała też moją męskość i stereotypowy układ płciowy, którego chciała być obrończynią. To dość przewrotna strategia, choć nienowa. Przymus potwierdzania własnej pozycji politycznej prowadzić może do różnych paradoksów i koalicji praktycznych czy teoretycznych.