Anna Marchewka: Piotr Śliwiński, pisząc o Twojej twórczości na użytek almanachu 4. Festiwalu Miłosza, odwołał się do wywiadu przeprowadzonego przez Marka Górlikowskiego z Tadeuszem Dąbrowskim (Módl się. Albo przeczytaj wiersz, „Magazyn Świąteczny Gazety Wyborczej”, 14 marca 2015). Dąbrowski nie tylko upomniał się o poezję „zrozumiałą”, dostępną dla tzw. przeciętnego czytelnika, ale nawet oskarżył samych poetów-niezrozumialców o kryzys czytelnictwa. Dzięki temu przywołaniu Śliwiński zarysował mapę nienowych przecież problemów współczesnej polskiej poezji. W dużym skrócie: Twoje wiersze po stronie poczciwie rozumianego zrozumialstwa nie stoją. Podczas tegorocznego Festiwalu Miłosza występowałeś w podwójnej roli: nie tylko poety, ale i prowadzącego warsztaty krytyczne. Zacznę zatem od pytania: co z tym wołaniem o użyteczność?
Krzysztof Siwczyk: Odnoszę wrażenie, że postulat użyteczności literatury, a ściślej: użytecznego społecznie pisarstwa, jest nieco wiekowy, żeby nie powiedzieć – matuzalemowy. W jakimś sensie dodaje mu to sporo absurdalnej werwy, gdyż podnoszenie tego rodzaju kwestii wiąże się z automatycznym aktualizowaniem czytelniczych resentymentów i nostalgii za, utraconą gdzieś po drodze długich dziejów literatury, niewinnością języka rozumianego jako całkowicie spolegliwe narzędzie transferujące określone autorskie intencje i treści. Oczywiście wyczuwam pewną wzmożoną temperaturę społeczną, w jakiej raz po raz powraca kategoria użyteczności. Sprawa stosunkowo przejrzyście wyglądała w okolicach przełomu ’89. Czekaliśmy wtedy na powieść, która opowie nam o transforma cyjnej dynamice zjawisk korodujących opresyjny ustrój społeczny i jednostkowe kondycje w duchu przytomnego realizmu. Jakże upiornie konwencjonalne były te nasze oczekiwania! Zauważyliśmy to dopiero, kiedy zostały krytycznie sformułowane. Już wtedy trąciły myszką oczekiwania na arcydzieło – czyli coś, co wcześniej znaliśmy i mogliśmy jako czytelnicy rozpoznać. Kategoria użyteczności jest rewersem kategorii powtórzenia, również rozumianego po Kierkegaardowsku. I tak sobie zasadniczo egzystuje. Dziś postulat użytecznego pisarstwa funkcjonuje w systemie próżniowego echa. Donośnie wybrzmiewa w szczelnie zamkniętej niszy literacko-krytycznej. „Na zewnątrz” natomiast panuje radosny rozgardiasz całkowitej obojętności odbiorczej.
Po prostu literatura przestała być społeczeństwu spektaklu do czegokolwiek, poza elementem pewnej estetyczniej ostentacji i snobstwa, potrzebna. Nie sądzę, że powinniśmy nad tym ubolewać. To stan diagnostyczny.
Dla samego pisania bardzo sprzyjający i poniekąd łatwy do literackiej obróbki. Być może dlatego ostatnimi czasy sporą karierę robi „pismo zaangażowane”, poezja wchodząca w zwarcie z określonymi stadiami późnego liberalizmu, gesty prozatorskie wymierzone w społeczne rozwarstwienia, wykluczenia, obłudę i ponowoczesny, mieszczański serwilizm. Jednocześnie w górę idą akcje już mocno skorektowane, czyli chociażby triumfalny powrót „pojedynczości”, lecz nie w znaczeniu, jaki temu liczmanowi nadał Frank O’Hara, ale prymarne manifestacje narcyzmu i, że tak powiem, literackiego makijażu, pod którym nic ekscytującego się nie czai. Bo nie o to teraz toczy się gra, aby było głęboko. Ma być płytko, bo na płyciznach wirtualności tracimy oddech jak akwariowe rybki. Ma być mimetycznie, jest więc banalnie. To są te tonaże tomików poetyckich opowiadających o smutnych losach polszczyzny używanej do wyrażenia nastoletnich konfesji takich jak śmierć Boga, czy niezrozumiałość liryki współczesnej. O ten inny, nieco bardziej wysublimowany, użytek dopiero rozegra się bój, kiedy zupełnie utracimy świat, który znaliśmy z dawnych ksiąg. Na razie jego resztki jeszcze istnieją. Być może dlatego niektórzy autorzy pragną jeszcze coś o nich powiedzieć w sposób jasny i prosty. Ja do nich nie należę. Zbyt mocno szanuję te resztki, by mówić o nich jasno.