Zgodnie z indonezyjską ordynacją wyborczą, kandydatów na urząd prezydenta mogą zgłaszać partie, które w ostatnich wyborach zdobyły ponad 25% głosów lub ponad 20% mandatów. Dlatego w lipcu 2014 r. do walki o najwyższy urząd w kraju wystartowały tylko dwie osoby. Z jednej strony reprezentant establishmentu, niegdysiejszy mąż córki obalonego w 1999 r. Suharto i gen. Prabowo Subianto. Z drugiej – nadzieja klasy średniej, były producent mebli, burmistrz Surakarty i gubernator Dżakarty Joko Widodo.
Jokowi, jak się go popularnie nazywa, w kampanii przed lipcowymi wyborami kreował się na człowieka spoza układów biznesowo-politycznych. Jego populizm był o tyle wiarygodny, że na każdym kroku podkreślał on zerwanie z bizantyjskimi obyczajami indonezyjskiej polityki i obiecywał nową jakość polityki. Jako gubernator stolicy przez dwa lata kładł nacisk na edukację i walkę z korupcją. Ruszył z budową od lat planowanej szybkiej kolei miejskiej MRT, wprowadził powszechne ubezpieczenia zdrowotne oraz system oceniania urzędników podług ich kompetencji i umiejętności. Za jego kadencji budżet stolicy zwiększył się o trzy czwarte. W kampanii prezydenckiej wykorzystywał też intensywnie media społecznościowe oraz przedkładał bezpośrednie spotkania z wyborcami nad partyjne wiece. Był przekonujący, jako gubernator lubił zakładać prosty strój i odwiedzać biedniejsze dzielnice miasta. Jokowi wygrał przewagą ponad 8 mln głosów. Konkurent złożył raport liczący 136 stron, próbując udowodnić, że przez nieprawidłowości stracił poparcie ok. 21 mln (!) osób. Jednak Sąd Konstytucyjny nie podzielił tych wątpliwości. Trzecie bezpośrednie wybory od czasu obalenia dyktatury przebiegły w zasadniczo pokojowej atmosferze, a w debatach koncentrowano się na polityce, a nie religii, co jest dużym osiągnięciem, jeśli weźmie się pod uwagę polityczną historię Indonezji. „Niespodziewany wzór demokracji” – komentował wybory rozentuzjazmowany „New York Times”.
W obliczu oczekiwań
we wrześniu 2014 r., dwa miesiące po wyborach prezydenckich parlament indonezyjski zniósł bezpośrednie wybory burmistrzów miast. „Elegia dla indonezyjskiej demokracji” – pisał „The Diplomat”. W kwietniu 2015 r. Filipiny i Australia żyły sprawą tzw. Gangu Dziewięciu z Bali, na których zamierzano wykonać wyrok śmierci za przemyt narkotyków. Manila była o tyle oburzona, że jedną ze skazanych okazała się młoda Filipinka Mary Jane Veloso, matka dwojga dzieci, której najprawdopodobniej podrzucono narkotyki. „Nie jestem tchórzem” – mówił po egzekucjach do swoich wyborców prezydent, który mierzył się z ogromną presją międzynarodową ze względu na prawo łaski, jakim dysponuje. W tym samym okresie wprowadzono prawo, mające „chronić moralność i kulturę społeczeństwa”, zgodnie z którym w małych sklepach[1] nie można kupić alkoholi mniej niż pięcioprocentowych. W maju zaś Dżakarta dołączyła do niechlubnego grona stolic, na które spłynęło oburzenie światowej opinii publicznej powodowane zawracaniem łodzi z uchodźcami z Mjanmy. Tak miała wyglądać ta obiecywana nowa jakość w Indonezji?