Nie jest Pan już zmęczony pytaniami o swoją tożsamość? To rzecz intymna, a w Pańskim przypadku stała się przedmiotem publicznej dyskusji.
Trudna kwestia. Owszem, byłem nią nieco zmęczony, kiedy w 2011 r. zostawałem dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.
Radni Prawa i Sprawiedliwości z sejmiku pomorskiego protestowali przeciwko tej decyzji, twierdząc, że będzie się Pan kierował nie polską, lecz niemiecką racją stanu.
Obie strony debaty wybierały to, co im pasuje z mojej biografii. Krytycy zarzucali, że dyrektorem zostaje „Niemiec”, a nie „prawdziwy Polak”. Zwolennicy podkreślali moją europejskość, kosmopolityzm. Z tą etykietą też czułem się nieswojo. Chętnie byłbym kosmopolitą, ale kosmopolityzm jest postawą, której nie nabywa się raz na zawsze. To są kompetencje kulturowe i postawa tolerancji wymagające ciągłej pielęgnacji. Europa jest tak różnorodna, że trudno powiedzieć o sobie: dobrze ją znam, jestem Europejczykiem. Mogę tak powiedzieć o kilku obszarach: o Polsce i Niemczech, w których mieszkam od lat, czy o Francji, Włoszech i Ukrainie, które mnie żywo interesują. Poprzez spotkania z kilkoma pokoleniami imigrantów w Niemczech również kultury południowej Europy nie są mi obce. Czy to jednak wystarczy, by powiedzieć, że mam europejską perspektywę?
Teraz pytania o moją tożsamość pojawiają się rzadziej. Liczy się jakość mojej pracy i jakość instytucji, za którą odpowiadam. Mojemu zespołowi udało się zbudować w Gdańsku w Europejskim Centrum Solidarności otwartą instytucję, w której spotykają się różne biografie, różne wrażliwości historyczne. Nasza stała wystawa na temat Solidarności, powojennej historii Polski i rewolucji europejskich lat 1980–1991 cieszy się dużą akceptacją. Przychodzą do nas nie tylko obcokrajowcy, ale i całe polskie rodziny, które opowiadają sobie swoje historie. Mam wrażenie, że sukces ECS zakończył debatę na temat mojej tożsamości, choć pytania o nią mogą jeszcze powrócić.
Urodził się Pan w 1969 r. w Gdańsku. Pana ojciec był irakijskim lekarzem, matka polską fizjoterapeutką. Dzieciństwo spędził Pan między Polską a Irakiem, by w 1979 r. zamieszkać wraz z rodzicami w Berlinie Zachodnim, gdzie chodził Pan do szkoły i ukończył studia. Od lat 90. krąży Pan między Polską a Niemcami, pisząc o kulturze i polityce obu państw. To dość szczególna wielokulturowa perspektywa.
Myślę, że coraz powszechniejsza, również w Polsce. Z pewnością u wielu osób z rodzin żyjących na pograniczu kultur – w tym u mnie – rodzi się specyficzna obsesja tożsamościowa wokół pytania: „Kim jestem, jakie doświadczenia zbiorowe i historie w sobie łączę?”.
W moim przypadku ta ciekawość kultur, które są we mnie obecne, wyraziła się w dotychczasowej drodze zawodowej. Wraz z wieloma ambitnymi, dobrze wykształconymi migrantami mojej generacji stawialiśmy sobie pod koniec lat 80. w Niemczech pytanie, jak bardzo być widzialnym w sferze publicznej. Czy podjąć pracę urzędnika, dziennikarza, publicysty, gdzie twoja obcość staje się przedmiotem zainteresowania? Czy raczej obrać drogę kompletnej niezależności od sfery publicznej – zająć się biznesem, założyć sklep, zostać lekarzem albo inżynierem? Rodzice zalecali mi ten drugi wybór.