W posunięciach hierarchów (tak, niezgodnie z eklezjologią rozumie się zazwyczaj słowo „Kościół” pisane wielką literą) trudno dopatrywać się idealistycznego „formowania sumień”: przeciwnie, gdyby nasi duszpasterze mieli zaufanie do naszych poprawnie uformowanych sumień, nie staraliby się kształtować zachowań obywateli poprzez wpływanie na system prawny świeckiego państwa. Nie wierzę jednak, by kierowało nimi cyniczne zabezpieczanie instytucjonalnych interesów Kościoła bez myśli o jego zasadniczej misji, jaką jest prowadzenie wiernych do zbawienia. Przypuszczam, że kieruje nimi obawa, czy bez zabezpieczenia interesów instytucji zadanie indywidualnej pracy nad sumieniem wiernego da się na dłuższą metę realizować. Nie mają przy tym obawy, że dbałość o interesy instytucji może być z punktu widzenia tego zadania czynnikiem przeciw skutecznym, osłabiającym autorytet Kościoła. Uważam, że w tym ostatnim punkcie nie dostrzegają realnego niebezpieczeństwa: Kościół wiarygodny to Kościół ubogi i raczej trzymający się z dala od instytucji państwa, nie zaś wykorzystujący ich wsparcie.
Wydaje mi się, że należałoby oczekiwać rzeczywistego zastosowania zasad określonych w Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej. Mam na myśli zwłaszcza art. 1, który głosi, że „Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli” (więc zarówno wierzących, zresztą nie tylko katolików, jak niewierzących), a także art. 25 ust. 2: „Władze publiczne w Rzeczpospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”, a wreszcie art. 53 ust. 6 i 7: „Nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych. Nikt nie może być obowiązany przez organy władzy publicznej do ujawniania swojego światopoglądu, przekonań religijnych lub wyznania”. Mimo przynależności do Kościoła katolickiego dostrzegam liczne naruszenia – jeśli nie litery, to ducha tych sformułowań, wyobrażam więc sobie łatwo, jak przedstawia się ta kwestia w oczach moich niewierzących rodaków. Wiara, której zasady przyjmuje się na skutek przymusu (także nieformalnego), znaczy w moim przekonaniu mniej niż wiara przyjmowana dobrowolnie. Stąd pozornie paradoksalne sprzyjanie przeze mnie wielu postulatom zmierzającym do skuteczniejszego oddzielenia Kościoła i państwa.
Należę do admiratorów papieża Franciszka, który dostrzega wyższość „środków ubogich” nad „bogatymi” w dziele propagowania Ewangelii i który domaga się, by katolicy wyzwolili się z partykularyzmów, niezgodnych z nazwą naszego Kościoła („katolicki” oznacza, jak wiadomo, „powszechny”).
Sądzę, że jest nas wielu; dostrzegam jednak wśród współwyznawców silną grupę, którą ten otwarty, co się zowie, pontyfikat napawa lękiem i skłania do mniej lub bardziej wyraźnych deklaracji rezerwy wobec obecnego biskupa Rzymu. Istotne wydaje mi się nie tyle pytanie, czy ten pontyfikat wpłynie korzystnie na polskich katolików, ile: jak długo potrwa i czy następny papież będzie chciał i umiał kontynuować linię Franciszka? O ile bowiem sądzę, że Franciszek co najmniej łagodzi widoczne w Polsce tęsknoty za katolicyzmem z minionego stulecia, zwłaszcza z lat 30., o tyle nie jest dla mnie jasne, czy jego fascynujący pontyfikat to „nowa wiosna Kościoła”, czy przelotne ocieplenie, które jedynie zostawi w części z nas tęsknotę za projektem, który się ostatecznie nie spełnił.