Wiem, że prawo „na wejściu”, w momencie tworzenia, ma reprezentować poglądy i interesy większości przy poszanowaniu (w materii i retoryce) poglądów i interesów mniejszości – każdej, bez względu na to, co o byciu mniejszością decyduje. A więc także tej, której obca jest transcendencja czy aksjologia Kościoła. Na etapie stosowania prawa wyszarpywanie większego kawałka dla siebie to nadużycie. Wiem, że rezygnacja z zasady proporcjonalności (trywialnie: „trzeba posunąć się na ławce”) przy tworzeniu i stosowaniu prawa prowadzi do jego dysfunkcji. A już największym grzechem prawa jest jego hipokryzja, bo wtedy prawo działa tylko argumentem siły, a rezygnacja z siły argumentu przeistacza go w szyderstwo, budząc poczucie krzywdy i gniew. Konstytucja z 1997 r., regulując stosunki państwo–Kościół, odrzuciła model separacji (łatwy w obsłudze) i wybrała trudniejszy, zakładający przyjazną współpracę. Wierzyłam, że to możliwe.
Kościół – niezależnie od swego wymiaru transcendentnego – jest silnym ośrodkiem władzy i interesu. Ma władzę na tym samym terytorium co państwo. I tron, i ołtarz działają władczo wobec tych samych ludzi – obywateli i wyznawców. Prawo powinno rozdzielić władzę państwa i Kościoła, ale też dawać gwarancję, że zarówno tron, jak i ołtarz nie dokonają uzurpacji. Wobec siebie i wobec jednostek. Po ćwierćwieczu od wielkiej zmiany politycznej ani stabilizacja, ani powściągnięcie nie zostały osiągnięte. Miejscem narastających konfliktów stały się zaś kolejno: kultura (co ma, a co nie ma być prezentowane w teatrach, kinach, na estradach, w galeriach), opieka zdrowotna, edukacja – od przedszkolnej (terytorialna „wolność od ideologii gender”), poprzez szkolną (symbole religijne w szkołach, sprzeciw wobec edukacji seksualnej, kroczący spór o nauczanie religii, który obecnie doszedł do postulatu uczynienia z niej przedmiotu maturalnego), po uniwersytecką (unikanie organizacji spotkań i dyskusji na drażliwe tematy lub z udziałem niepożądanych ideowo prelegentów). Pozytywnie dla Kościoła rozstrzygnięto sprawę finansowania prowadzonych przez niego szkół wyższych, i to nawet przy braku obowiązku przedstawienia rozliczenia ich sposobu wydatkowania przeznaczonych na nie środków publicznych. Zastrzeżenia (egzorcystów) wzbudza uprawianie jogi. Asystencja duchownych i ich słowo (gwałtowne, obelżywe, pogardliwe – klasyczna hate speech) wspiera protesty przeciw wydarzeniom kulturalnym podejrzewanym o godzenie w aksjologię Kościoła. Demonstracje zwolenników każdej aksjologii są oczywiście dopuszczalne. Problem tkwi jednak w tym, że to nie są działania obronne, dotyczące swojego terytorium, lecz ekspansywne. Nie są organizowane w imię swobody ekspresji własnej aksjologii, lecz w imię zakazania tejże ekspresji innym. No i retoryka – pogardliwa w przypadku wielu wypowiadających się duchownych, a budzącą zwykłe obrzydzenie – jak w wydaniu ks. Oko. Tu nie można w przypadku polemiki argumentować, że to jego prywatna inicjatywa. Ksiądz – jak policjant – jest zawsze na służbie, a jego działanie jest w zewnętrznym oglądzie przypisywane Kościołowi. Zwłaszcza że ten ostatni nigdy od niczego paskudnego (choćby w samej retoryce zagończyków) się nie odcina, natomiast profituje z tej aktywności. Tak jak profitował z bardzo prawnie wątpliwych decyzji niesławnej pamięci Komisji Majątkowej czy wprowadzenia religii do szkół aktem o charakterze instrukcji.