To istotna pozycja – m.in. ze względu na fakt, że choć w Polsce coraz bardziej podkreśla się rolę tłumaczy (świadczą o tym przyznawane im od niedawna nagrody), są oni wciąż niedoceniani i często nisko opłacani. Michał Kłobukowski, tłumacz literatury anglosaskiej, skarży się w jednej z rozmów: „W stopce pod recenzją teatralną wymienia się nazwiska czterech charakteryzatorek i ani jednego tłumacza”. Przywołuje też treść ogłoszeń: „Poszukuję redaktorów do opracowywania tekstów przepuszczonych przez Google translator”. Zdarza się nawet, że wydawca zamawia próbki przekładu kolejnych fragmentów książki u tłumaczy, kompiluje i otrzymuje polską wersję za darmo – później jednak bohater w jednym rozdziale wyciąga rewolwer, a w następnym chowa pistolet.
Tłumacze wyjaśniają, że aby przełożyć tekst, nie wystarczy władać językiem, trzeba zrozumieć pisarza. Małgorzata Łukasiewicz: „Czy ja tłumaczę z niemieckiego? Chyba raczej tłumaczę autorów, którzy owszem, piszą po niemiecku, tylko każdy inaczej i na swój sposób”. Bohaterzy wywiadów wchodzą w intymną relację z książkami, lepiej niż oni znają je pewnie tylko autorzy. Zaleska wykorzystuje tę dogłębną znajomość książek i wiele miejsca poświęca rozmowom o samej literaturze. Czytelnik z zainteresowaniem przeczyta rozważania o Zoszczence, Kunderze, Flaubercie czy Coetzeem, choć niektóre fragmenty są raczej specjalistyczne niż popularyzatorskie i wymagają już na wstępie znajomości tematu.
Książka jest pełna smaczków: Ireneusz Kania opowiada np., że gdy oryginały zaginęły, dysponowaliśmy tylko tłumaczeniami starożytnych tekstów – wówczas musieliśmy „tłumaczyć je wstecz”, aby wskrzesić pierwowzór. Przytoczona jest też metoda na „rybkę”, którą – całe szczęście – wykorzystuje się coraz rzadziej: zgodnie z nią najpierw filolog przygotowuje surowy przekład, następnie siada do niego poeta i pisze na jego podstawie wiersz (Pablo Nerudę tłumaczyli tak Gałczyński i Iwaszkiewicz).
Szacunek budzi erudycja Zaleskiej, która mimo wielości tematów jest do każdego znakomicie przygotowana. Cieszy również, że każda z rozmów różni się od pozostałych – sztuka przekładu jest tematem względnie wąskim, a dziennikarka ustrzegła się standaryzacji wywiadów. Czytelnikowi brakować może za to zdjęć ich bohaterów.
Zaleska stawia wiele istotnych pytań, m.in.: jaka jest misja tłumacza (tłumaczący z kilkunastu języków Kania chce „zainteresować czytelnika w takim stopniu, żeby nabrał on ochoty na przeczytanie oryginału”), czy trudniej przełożyć prozę czy poezję (Kłobukowski powołuje się na Brodskiego, który twierdził, że pisanie prozy i poezji różni się tym, iż proza jest jak samochód – jeśli zepsuje się na drodze, naprawimy i jedziemy dalej; poezja zaś przypomina samolot – jeśli w locie coś nawali, koniec) albo czy przekład może być lepszy niż oryginał? Ciekawe jest też pytanie o granice swobody tłumacza. O ile bowiem wymyślanie nowych słów nie budzi kontrowersji (Kłobukowski np. przełożył Big Friendly Giant jako Wielkomilud), o tyle wymyślanie nowych wątków – już tak. W Trylogii nowojorskiej Austera bohater, codziennie spacerując po mieście, wydeptuje literę, z liter powstają słowa. Kłobukowski z liter, które „wydeptano” w oryginale, chciał – zmieniając kolejność akapitów – ułożyć polski napis, zabrakło mu jednak jednej literki – „i”. Postanowił więc dopisać bohaterowi jeden spacer i wysłał go na przechadzkę do Riverside Park, który jest wąskim pasem zieleni.