W 1930 r. John Maynard Keynes napisał słynny esej o przyszłości pracy. Nie tak wiele czasu minęło od przełomowej zdobyczy ruchów robotniczych – trzy razy osiem (osiem godzin pracy, osiem godzin odpoczynku, osiem godzin snu), a brytyjski ekonomista przewidywał już optymistycznie, że kwestią kilku dekad jest skrócenie tygodnia pracy do 15 godzin; tyle miało wystarczać, by osiągnąć satysfakcjonujący poziom życia, a pozostały czas można byłoby poświęcać na odpoczynek. Umożliwić to miały zdobycze technologii, której tempo rozwoju w czasach Keynesa musiało oszałamiać i napawać nadzieją. Przeciętny pracownik miał więc żyć w przyszłości jak Indianin z plemienia Janomami (ten amazoński lud potrzebuje dziennie dwóch do trzech godzin, aby zapewnić sobie pożywienie i inne konieczne do życia rzeczy). Jednak ewolucja pracy potoczyła się tak, że pomimo nieustającego rozwoju technologicznego miliony ludzi znalazły się w realiach bardziej przypominających początek XX w.: z oficjalnie lub nie wydłużanymi godzinami pracy i pozbawieni innych buforów bezpieczeństwa, które w epoce powszechnej pracy etatowej wydawały się oczywistą zdobyczą.
Produktywnie i użytecznie
Większość pracowników znalazła się zapewne w takiej sytuacji z prozaicznej materialnej konieczności, nie mając zwyczajnie szans na lepszy los. Nieustający pośpiech nie jest też wynalazkiem współczesności – reportaże Małgorzaty Szejnert czy fragmenty pamiętników zebrane przez Małgorzatę Szpakowską w antologii Chcieć i mieć udowadniają, że zabieganie i przeładowanie obowiązkami było powszechnym zjawiskiem również w czasach PRL, uchodzących często za okres niespieszny i monotonny. System gospodarczy, w którym aktualnie żyjemy, oferuje jednak całą paletę sposobów, aby zachęcić tych, którzy już mają i robią wystarczająco dużo, by chcieli jeszcze więcej, szybciej i lepiej. Niektórzy współcześni ekonomiści, próbując wyjaśnić, dlaczego Keynes pomylił się tak spektakularnie, sugerują, że nie wziął pod uwagę konsumpcyjnych ambicji i chęci wykupienia sobie lepszego statusu, a czasem zwykłego konformizmu, każącego robić to co reszta grupy stanowiącej punkt odniesienia. Poczucie nieprzystosowania, niezadowolenie z siebie, poczucie winy to potężne siły, które można skutecznie zmonetyzować, oferując narzędzia do zmniejszania dyskomfortu.
Coraz szerzej rozrastająca się branża doradztwa zawodowego i osobistego proponuje wiele technik mających uczynić człowieka bardziej produktywnym i użytecznym. To nienowa tendencja, obecna w kulturze europejskiej co najmniej od epoki rozpowszechnienia zegarów (renesansu). Ujednolicony czas dla wszystkich – już nie umowny, oparty na porach dnia – sprzyjał sztywniejszej organizacji pracy i przyczynił się do popularności przekonania, że czas to pieniądz, nie można go marnotrawić, a człowiek bez zajęcia to łatwy kąsek dla diabła. Dzisiaj segment usług rozwoju osobistego pozwala wcielać te ideały w życie za pomocą wyspecjalizowanych urządzeń pomiarowych, aplikacji na smartfona, podręczników i trenerów. Rozrost rynku tych usług ujawnił przy okazji ciekawe zjawisko: mrzeczy, które wydawały się umiejętnością może nie naturalną, ale przynajmniej powszechną i podstawową, jak organizowanie sobie czasu, okazały się trudne i wymagające wsparcia ze strony fachowców.