fbpx
(fot. bluefootedbooby / flickr.com CC BY-SA 2.0)
Roberto Calasso czerwiec 2011

Rozmawiając z poetą

Taka właśnie, ciągle w to wierzę, powinna być literatura. To jest jej oryginalny stan, rajski, być może. Ale jest to stan ulotny, sporadyczny i niestabilny. Jest to stan zależny od niewidzialnej konstelacji osób rozproszonych po całym świecie.

Artykuł z numeru

Kreatywna Polska?

Tekst wygłoszony w Rzymie w czasie spotkania „Tribute to Joseph Brodsky” zorganizowanego przez Akademię Amerykańską w dniach 17–18 marca 2011 r.

Zgromadziliśmy się tutaj, by uczcić pamięć Josifa Brodskiego. A zatem mówić o jego twórczości poetyckiej i prozatorskiej, czego, jak wolno przypuszczać, chciałby sam pisarz. Spróbuję zamiast tego powiedzieć o czymś innym, co nie należy do pisarstwa, ale do tradycji przekazu ustnego, najbardziej w dzisiejszych czasach niestabilnej formy, zagrożonej odejściem w niepamięć.

Powiem o czymś, co było w Brodskim, albo inaczej: co emanowało z niego świetlistą aurą, często wszechogarniającą, a czego w latach po jego śmierci nigdzie więcej nie spotkałem. Kiedy się poznaliśmy – w roku 1977, w mglistej Wenecji, gdzie organizowane było coś, co później nazwano „Biennale kultury dysydenckiej” (Biennale del dissenso), wydarzenie, którego znaczenie okazało się dużo większe, niż nam się wtedy zdawało – rozpoczęła się, można by rzec, nieprzerwana rozmowa z Josifem.

O czym rozmawialiśmy? O wszystkim, rzecz jasna, nie wyłączając gry słów, która cieszyła Josifa jeszcze bardziej niż mnie, żartów, które również lubił bardziej niż ja, i plotek, jeśli rozumieć to pojęcie tak, jak rozumiał je Cioran, a mianowicie jako jedną z dwu zasadniczych rzeczy, obok metafizyki.

Ale przede wszystkim rozmawialiśmy o książkach, dla pisarza stanowiących jedyny ciągle żywy temat, żarzące się węgle, które nigdy nie wygasają. I z którymi należy obchodzić się ostrożnie: mogą zostać w każdej chwili na nowo rozpalone.

Rozmowa dotyczyła książek i tego, co ich dotyczy: metrum, prozy, gatunków literackich, języków. Nie żebyśmy zawsze byli zgodni. Wprost przeciwnie, czasem ścieraliśmy się nieustępliwie. Jedna z jego ulubionych dewiz – „poezja jest jak lotnictwo, proza jak piechota” – zainicjowała dysputę przerwaną wyłącznie z powodu wycieńczenia przeciwników. Brakowało mi przy tej sposobności najlepszego argumentu, który miał pojawić się z całą mocą w następnych latach: prozy samego Brodskiego, prozy, która na każdym kroku, w każdym wyrażeniu i myśli potrafiła czytelnika przenieść, jak na latającym dywanie, bardzo daleko – podczas gdy słowo nigdy nie traciło swojego żywo potocznego charakteru, co było ulubionym sposobem Brodskiego na uprawianie sprezzatury, czyli „sztuki pozornej prostoty” – i na pewno z szybkością błyskawicy, której nie mogła dorównać żadna piechota. Ani siły powietrzne. Niewątpliwie jednak wymagała wspaniałego munduru, być może, niebieskiego munduru – który uwielbiał – Rosyjskiej Marynarki Wojennej.

Nazwiska pisarzy pojawiały się nagle w środku każdej rozmowy, jak przygody w dżungli, narzucając swoją obecność z pomocą niewielu słów, gestu ręki, spojrzenia. Pisarze starzy i nowi, sławni i nieznani. Wspomnę paru, którzy wtedy dla mnie zaistnieli, a o których nadal, w braku przekładów, marzę, takich jak Wiaziemski czy Wigiel, kronikarze i pamiętnikarze czasów Puszkina; i innych, których nazwiska pierwszy raz usłyszałem z ust Josifa, takich jak Daniło Kiš czy Adam Zagajewski, moi późniejsi bliscy przyjaciele, a także autorów z kręgu Adelphi; czy jeszcze innych, którym w tamtych czasach tylko Brodski przyznawał Nagrodę Nobla, takich jak Walcott czy Coetzee.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się