Pierwsza nauka pobrana od Pani Profesor Aliny Witkowskiej, kiedy zaczynaliśmy studia doktoranckie w Instytucie Badań Literackich PAN, była taka, że każde zdanie, czy to adresowane do profesorskiego audytorium, czy to do sprzedawczyni w sklepie albo do taksówkarza za kierownicą, musi być zapięte na ostatni guzik – bezbłędnie sformułowane i ekspresyjnie wymówione.
Trzeba było znać głos Profesor, by w pełni zrozumieć jej książki. Najbardziej uderzał mnie jej sposób mówienia. Wrażenie robiła nie tylko niezwykła wyrazistość wymowy i wypowiadanie każdej sylaby tak, jakby była zaklęciem, lecz przede wszystkim żarliwość.
Odnosiło się wrażenie, że w jej ustach słowa, nawet te najbardziej codzienne czy zużyte, dostają wigoru, budzą się do prawdziwego istnienia, dostają w prezencie po parę wykrzykników. Czy to z tego powodu umiała tak świetnie pisać o „tonie” towiańczyków? Być może. Na pewno rozumiała, czym jest brzmienie i była na nie ogromnie wyczulona.
Wszystko, o czym mówiła, nie tylko wielkie idee i literatura, stawało się ważne. Ogromnie lubiłem rozmawiać z nią o rzeczach codziennych. W pewnym okresie sporo jeździliśmy samochodem, woziłem ją do instytutu i do sanatorium. Czułem, że cały świat wokół nas dostaje zastrzyk energii, zaczyna istnieć wyraziście. Każda, najbardziej banalna rzecz mogła doczekać się gorącego komentarza. Miałem wrażenie, że podczas tych podróży dobijamy się do życia, wbiegamy w nie jak dzieci na podwórko. Gdy szliśmy do restauracji na obiad, cieszył (lub irytował) ją każdy szczegół, każdy smak. Umiała unosić się nad nim, jakby każdy z nich wyrażał cały sens tego świata. Dlatego właśnie umiała być zarazem historykiem literatury i pisarką.
Przebywanie z nią pomagało odkrywać ten sens, tego także uczyliśmy się od niej: zwracania uwagi na konkret. Dostrzegaliśmy w tym heroiczność bytu i jego piękno. Wszyscy wiemy, jak ciężko było Profesor żyć. Jej uczennica, Danuta Sosnowska, powiedziała mi w dniu pogrzebu: „Nas ciało niesie. Ona musiała nieść swoje ciało…”. Może dlatego Profesor zdawała się cenić to, co najprostsze, najbardziej zwykłe i jak mało kto rozumiała, czym jest walka z cielesnym cierpieniem.
W jej tekstach o epoce romantyzmu codzienność też jest istotna. Mniej interesowały ją romantyczne mgły, duchowe otchłanie, melancholie, różne mal de siècle. Wielkie narodowe idee, projekty, wielkie czyny – tak, jak najbardziej, temu poświęciła wiele nadzwyczajnych stron; ale hamletyzowaniu, rzucaniu się w przepaści – mniej.
Napisała najważniejsze podręczniki literatury romantyzmu i stworzyła wspaniałe książki o polskich emigrantach. Nie tylko o gigantach, Mickiewiczu i Norwidzie. Mówiła także o ludziach zwykłych, o szarych emigrantach, którzy nie przeszli do wielkiej historii. Umiała dostrzec ich walkę o przetrwanie, zdobycie chleba, o to żeby wytrzymać, znaleźć dla siebie miejsce. Wielkie idee i codzienna strawa; spory światopoglądowe, ogromne projekty narodowej przyszłości i przypadki zwykłych biografii – te obie strony, duchowa i konkretna, ideowa i materialna, przenikają się w jej książkach, tworzą złożony obraz życia ludzi połączonych jednym doświadczeniem: emigrantów, filomatów i towiańczyków.