„Moi dawni przyjaciele” – powiedziała Pani kiedyś, wspominając wizytę w Pilicy niedaleko Zawiercia, gdzie w pałacu Arkuszewskich, spowinowaconych z Pani rodziną, spędziła jako dziecko ostatnie miesiące wojny. Spodziewałam się wspomnień o ludziach, usłyszałam czułe słowa na temat drzew.
Tak uważam – drzewa to przyjaciele. W przypałacowym parku był potężny buk o ciemnoczerwonych liściach, którego pień z trudem obejmowało kilka osób. Podobnie jak inne dzieci mieszkające w pałacu, miałam swój konar – to było nasze schronienie. Nie tylko przed złymi doświadczeniami lat wojny. Tych miałam już wówczas za sobą niemało: rozłąka z ojcem we wrześniu 1939 r., okupacja, a później powstanie w Warszawie, wywózka do obozu w Niemczech. Buk był jednak wytchnieniem także na czas po jakiejś dziecięcej kłótni, kiedy wchodziło się na jeden z jego rozłożystych konarów, by bez konieczności patrzenia na innych po prostu być z drzewem, które jest przyjazne. Kiedy po siedmiu dekadach pojawiłam się przy nim ponownie, stał prawie niezmieniony (stare drzewa nie rosną już znacząco, raczej trwają, a buki są długowieczne i odporne na szkodniki). Bez trudu odnalazłam też w zaniedbanym Górnym Ogrodzie inne bliskie mi w tamtym czasie drzewo – potężną miodonośną lipę.
To cud, że nikt nie zdołał przerobić Pani przyjaciół na deski.
Może dlatego że stare drewno bywa nierówne, z sękami, trudno je wykorzystać z zyskiem. Choć nie było to wykluczone, bo pałac w Pilicy znacjonalizowano, a rodzinę wysiedlono.
Ma Pani jeszcze jasiek, który wręczyła Pani pokojówka przed wyjazdem?
„Biedne dziecko, nic ci nie dali…” – usłyszałam od niej. Poduszka, którą żartem nazywam osobistym uwłaszczeniem na reformie rolnej, przeszła ze mną wszystkie przeprowadzki i kolejne domy. Dawała mi poczucie bezpieczeństwa.
Zawsze łatwo się zaprzyjaźniałam z ludźmi takimi właśnie: podwładnymi innych, „służącymi”. Mój ojciec major Wojska Polskiego Leon Bortnowski (był oficerem wywiadu, więc po wojnie nie mógł wrócić do Polski) też potrafił się świetnie porozumieć z prostymi ludźmi, był w znakomitej komitywie z szeregowcami. Miałam wrażenie, że z takich kontaktów wynika coś dobrego, bo mogę się czegoś nauczyć i jednocześnie innym rozszerzyć świat o to, co wiem i umiem.
Szacunek dla ludzi prostych to konsekwencja Pani empatii wobec świata pozaludzkiego?
Trudno sobie wyobrazić, poza nielicznymi wyjątkami, by ktoś mógł być bardziej krzywdzony w swej godności niż zwierzęta. Cierpienia zadają im ludzie okrutni i ludzie niemądrzy, którzy nie zdają sobie sprawy, kim jest zwierzę, czego można od niego oczekiwać i wymagać, a co jest niesprawiedliwe i podważa jego godność.
Wstydzę się powiedzieć, że lubię zwierzęta, bo brzmi to zbyt sentymentalnie, dlatego ujmę to inaczej: uznaję je za naszych braci mniejszych, co jest fundamentem i konsekwencją lubienia, ale uważam, że niezależnie od naszych sympatii należy szanować ich prawa. Ludzie znajdują się w podobnej sytuacji: można i trzeba wzajemnie się kochać albo chociaż lubić, ale niezależnie od temperatury uczuć rzeczą zasadniczą są nasze prawa, np. do poszanowania godności.